Hall of Fame

Mateusz "Don Diego" Kubiszyn - 3 krotny Mistrz Świata K1, Gromda Champion
"Jestem człowiekiem wielozadaniowym i mam na głowie sporo obowiązków: praca strażaka, prowadzenie działalności gospodarczej oraz dodatkowo uprawiam sport zawodowy (sporty walki). Natłok obowiązków, towarzyszący temu stres powodowały narastające zmęczenie i zaniedbywanie obowiązków. Współpraca z Bartkiem polegała przede wszystkim na nauce efektywnego odpoczynku i regeneracji podczas popołudniowych drzemek. Już od pierwszej sesji poczułem różnicę, nauczyłem się zasypiać szybko (co wydłużyło całkowity czas snu) i widzę poprawę w efektywności moich działań w życiu codziennym."
Sprawdź
Dawid Malczyński - YouTuber i Biznesmen
"Mega profesjonalista, z indywidualnym podejściem! Pracowaliśmy razem 3 miesiące i po każdej sesji czułem olbrzymią poprawę swojego mentalu! Polecam z całego serca!"
Sprawdź
Katarzyna Jakubowska - Rekordzistka Guinnessa i Mistrzyni Polski
"Bartłomiej Florek to osoba z niewiarygodnym doświadczeniem! Bartek przygotowywał mnie mentalnie do Rekordu Guinnessa w kontakcie całego ciała z lodem. Miałam kilka sesji autohipnozy. Podczas ustanawiania rekordu byliśmy w kontakcie telefonicznym. Kiedy gasło mi słoneczko Bartek przywracał mi jego blask. To niesamowita osoba działająca cuda. Mój rekord jest również rekordem Bartka! Dziękuję bardzo za pokazanie mi jak można zrobić więcej niż nam się wydaje."
Sprawdź
Krzysztof Gąsior - Co-founder SmartLunch.pl
"Wyszedłem z naszych sesji tak naładowany energią, że moje cele boją się mnie, a nie ja ich :) Bartek nie tylko otworzył mi oczy, ale i kopnął w tyłek – w najlepszym możliwym sensie. Polecam każdemu kto chce działać."
Sprawdź
Krzysztof Chodakowski - Doradca Ubezpieczeniowy UK
"Zaczynam rozumieć" - czyli krótka recenzja co przyniósł mi mentoring z Bartkiem. Zrozumiałem, że większość problemów - kreujemy sami lub wyolbrzymiam je bardziej niż to potrzebne. Moje podejście do życia całkowicie się zmieniło, a na problemy zacząłem reagować śmiechem lub "challenge accepted" niż złością i obwinianiem się - jak to było dotychczas. Po pierwszej rozmowie z Bartkiem zainspirowałem się. Po drugiej obudziłem, a po trzeciej utwierdziłem, że nie ma elixiru na szczęście - i tylko my sami decydujemy czy będziemy szczęśliwi czy nie. Niby to wiemy, a problem jest w tym - że tak naprawdę szczerze w to nie wierzymy. Na początku obawiałem się, że tylko sobie luźno rozmawiamy o wszystkim i niczym, ale latając z Bartkiem po tematach od mojego biznesu po moje życie prywatne - wszystko jak puzzle zaczęło łączyć się w całość. Myślałem, że otrzymam jakieś "rady i wskazówki" co i jak... lecz najlepsze w tym mentoring'u było to, że doszedłem do wszystkiego sam... czyli zgaduję, że taki niecny plan na mnie był uknuty od początku. PS. Do hipnozy podchodziłem z lekkim uśmiechem i mało poważnie... ale po pytaniu od znajomego po sesji z Bartkiem: " Ty jesteś jakiś zahipnotyzowany? " w czasie bardzo stresowej i trudnej sytuacji pomyślałem " chyba działa ".
Sprawdź
Paweł Kaczmarczyk - Druga Strona Medalu
"Świetne podejście do klienta, dobranie narzędzi do pracy i potencjalnych rozwiązań problemów. Dzięki Bartkowi dowiedziałem się, że narcyzm nie musi być wadą i można używać go mądrze!"
Sprawdź
Łukasz Szpunar - Rekordzista Guinnessa i II Wicemistrz Polski
„Jeśli chodzi o rozwój osobisty, przerabiałem wiele technik i programów, których jest mnóstwo na rynku. Czasem wszystkiego jest tak dużo, że ciężko wybrać to, co będzie dla Ciebie najskuteczniejsze. Tak właśnie było w moim przypadku. Już od pierwszej sesji u Bartka, wiedziałem że dobrze trafiłem, bo wybrał dla mnie narzędzia, które będą najbardziej skuteczne w tym, co chce osiągnąć... A praca z moją podświadomością podczas transu hipnotycznego, była dopełnieniem tego, czego potrzebowałem. Uprawiam bardzo świeży i ciężki sport jakim jest morsowanie wyczynowe. Polega to na spędzeniu jak największej ilości czasu w balii z wodą i lodem, która ma zbliżoną temperaturę 0 stopni. Mój wynik zależy od mojej silnej woli, ale również bariery bezpieczeństwa. Bo gdy temperatura ciała spadnie za nisko, to udział w tym momencie się kończy. Muszę tak pokierować swoim organizmem, by w tym dyskomforcie znalazeźć komfort i wtedy temperatura się utrzyma, a mój organizm będzie pracował jak szwajcarski zegarek. Ćwiczenia pracy nad umysłem oraz hipnoza, pozwoliła mi osiągnąć rewelacyjny czas 4 godzin. A Bartek jest jednym z ojców tego sukcesu. Polecam serdecznie. Jest to jeden z najlepszych trenerów mentalnych w Polsce jakich poznałem.”
Sprawdź
Wiktoria Pleśniak - Mistrzyni MMA Polska 2024, Mistrzyni Polski No Gi 2024
"Współpracę z Bartkiem zaczęłam dość niedawno, natomiast już widzę efekty naszych spotkań. Z jego pomocą udało mi się wywalczyć 2 złote medale na Mistrzostwach Polski No Gi oraz 10-tych Mistrzostwach Mma Polska. Profesjonalne podejście, skuteczne metody dzięki którym możemy osiągać niesamowite rezultaty. Naprawdę polecam każdemu, kto poszukuje wsparcia w procesie samorozwoju i osiągania celów! :)"
Sprawdź
Waldemar Piotrowski - Prezes Zarządu JOBFORME
"Szkolenie biznesowe obejmujące zagadnienia marketingu, odporności na stres, zarządzania czasem oraz radzenia sobie z wyzwaniami oceniamy bardzo pozytywnie. Było ono nie tylko merytoryczne, ale również dostosowane do potrzeb naszego kilkunastoosobowego zespołu. Bartek wykazał się profesjonalnym podejściem, świetnie angażując uczestników i tworząc atmosferę sprzyjającą nauce oraz otwartej dyskusji. Przekazana wiedza była praktyczna i oparta na konkretnych przykładach, co ułatwia jej zastosowanie w codziennej pracy. Szczególnie doceniliśmy sposób prowadzenia warsztatów – były one dynamiczne, interaktywne i dostarczały wielu inspiracji. Całość przebiegła sprawnie, a program szkolenia został zrealizowany w ciekawy i przemyślany sposób. Jesteśmy bardzo zadowoleni z efektów, a zdobyte umiejętności na pewno przełożą się na jeszcze lepsze wyniki w naszej działalności. Polecamy to szkolenie każdemu, kto chce rozwijać swój zespół w obszarze kluczowych kompetencji biznesowych."
Sprawdź
Maciej Nowak - Wiceprezes MTM
"Bartłomiej, znany mi bardziej jako „Łysy Magik”, to człowiek o niesamowitej cierpliwości i wyjątkowej zdolności czytania ludzi. Już po pierwszych chwilach naszej znajomości wiedziałem, że mogę mu zaufać. To właśnie ta intuicja i profesjonalizm sprawiły, że poczułem się pewnie, wiedząc, że wszystko, czym się z nim dzielę, zostanie między nami. Do tej pory miałem przekonanie, że ludzie zajmujący się takimi tematami ograniczają się do słuchania, by potem wystawić rachunek i zapisać na kolejną wizytę. Bartek pokazuje, że można to robić inaczej. To człowiek godny zaufania, który nie tylko wskazuje właściwą drogę, ale przede wszystkim daje „wędkę” – to od nas zależy, jak ją wykorzystamy. Jeśli ktoś zastanawia się nad wyborem osoby, która będzie prawdziwym przewodnikiem, a nie tylko „profesjonalistą z wysokim cennikiem”, polecam Bartka z całego serca. To człowiek, który zaangażowaniem i troską wyprzedza wielu – nawet po godzinach potrafi zapytać, jak się czuję, lub rzucić zdanie, które rozważam potem przez cały dzień."
Sprawdź
Oskar Poźniak - Mistrz Polski MMA 2023
"Współpracuje z Bartkiem już od dłuższego czasu i od tego momentu realizuje wszystkie swoje cele w 100%! Bartek z jego hipnozą oraz rozpisywaną przez niego dietą, okazał się ostatnim niezbędnym elementem w moich przygotowaniach. Podczas naszej współpracy stoczyłem 7 walk, z czego wygrałem wszystkie i podczas tego procesu zdobyłem tytuł Mistrza Polski. Pozytywne skutki naszej współpracy da się również odczuć w życiu codziennym -  większą pewność siebie, samodyscyplina czy kontrola nad emocjami. Dzięki Bartek jeszcze raz i serdecznie polecam tego gościa!"
Sprawdź
Szymon Ostrowski - MMA Fighter
"Hipnoterapia u Bartka była strzałem w dziesiątkę, jeśli chodzi o zmniejszenie stresu przed zawodami i walkami. Już po pierwszej sesji zauważyłem, że czuję się dużo spokojniejszy, bardziej opanowany i pewniejszy siebie. Pomogło mi to nie tylko lepiej radzić sobie z presją, ale też skupić się na swoich celach i rozwoju aby osiągać lepsze wyniki. Co ważne, zawsze mogę liczyć na pełne wsparcie ze strony Bartka, zarówno w trudniejszych chwilach, jak i wtedy, kiedy wszystko idzie zgodnie z planem – jest to niesamowicie przydatne i motywujące. Dzięki hipnoterapii z Bartkiem nauczyłem się lepiej radzić sobie z wyzwaniami w sporcie, dodatkowo wyciągać z życia jeszcze więcej, a wiedza która została mi przekazana zostanie ze mną na długo. Serdecznie polecam każdemu."
Sprawdź
Krystian Zupa - Profesjonalny jeździec, Menadżer stadnin koni
"Bartek ma profesjonalne podejście do klienta i świetny kontakt. Jest otwarty i holistycznie podchodzi do problemów. Stara się zrozumieć i doradzić, a nie wygłaszać tezy bez poparcia. Praca z nim już od pierwszego spotkania zmienia punkt widzenia i wrzuca myślenie na nowe tory."
Sprawdź
Mariusz - Lider Branży Stomatologicznej
"Bartka znam od pół roku. Zaczęliśmy od hipnozy, a potem przeszliśmy do pracy nad moim nastawieniem do biznesu i mogę szczerze powiedzieć, że odkąd poznałem Bartka, moje życie zmieniło się na lepsze. Zmiana o 300%. Obecnie pracujemy dużo nad moim mentalem. Bartek potrafi w ciągu godziny szybko zdiagnozować co, komu dolega i podpowiedzieć różne praktyczne rozwiązania. Polecam z całego serca."
Sprawdź
Arkadiusz Kaszuba - Low-kick World Champ / Pro MMA Fighter
"Podejście mentalne do życia i sportu jest bardzo ważne. Wszystko zaczyna i kończy się w naszej głowie. Praca nad mentalem i ciałem? Tylko u tego Gościa. Wspólnie robiliśmy mój limit wagowy przed EFM 2."
Sprawdź
Bartosz Rewera - Pro MMA Fighter
"Nie sądziłem, że hipnoza może być tak skuteczna i mimo, że pracujemy nad rzeczami związanymi z moim podejściem do walk, to rykoszetem dostaję chociażby moja samokontrola i podejście do życia. Pracujemy razem również na płaszczyźnie dietetycznej. Robienie wagi nigdy nie było tak proste."
Sprawdź
Łukasz Smarzyński - Bokser
"Należę do ludzi dla których doba jest o wiele za krótka. Dwunastogodzinna zmiana nad grillem, po 22 trening, a każdą wolną chwilę staram się poświęcić rodzinie i efektem tego jest przemęczenie, które w oczywisty sposób odbierało mi chęci do dalszej pracy, co skutkowało moim zaangażowaniem na 50% i brakiem progresu, a wręcz spadkiem wszelkich wyników. Ok. pół roku temu rozpocząłem współpracę z Bartłomiejem Florkiem, początkowo bardzo sceptycznie i z lekkim uśmiechem podchodziłem do tematu hipnozy jednak po namyśle stwierdziłem „co mi tam" I spróbowałem. Bartek okazał się naprawdę spoko gościem, który bardzo chętnie odpowiedział na wszelkie pytania, a także dopytał o wszystko nad czym chciałabym pracować. No i się zaczęło, po wstępie rozpoczęliśmy pierwszą sesję hipnotyczną w ciągu ok. godziny w bardzo przyjemnym stanie głębokiej relaksacji rozpocząłem pracę nad tym co chciałbym zmienić w swoim boksie, a efekty odczułem już w kolejnej walce. Warto spróbować."
Sprawdź
Daniel Bastrzyk
"Cześć Bartek, jeszcze raz chcę ci podziękować, widzę coraz więcej pozytywnych zmian, wygrałem z prokrastynacją, dodatkowo stałem się konfliktowy, z cichego chłopca do bicia stałem się gościem który nie ma problemu powiedzieć, nie, będzie pomojemu, to mi nie pasuje, lub spierdalaj, nie mam problemu z wywoływanie konfliktów gdy ktoś przekracza moje granice lub mnie nie szanuje, i nie dlatego że stało się to proste bo nie stało nadal jest stresujące ale mam to w dupie bo albo strach rucha cię albo ty go, stałem się dużo bardziej samo sterowny, długo by wymieniać, narazie to tylko początek bo ja się dopiero rozkręcam, Dzięki wielkie za twoją pomoc, "pozwól sobie", i "rób to tylko codziennie"
Sprawdź
Olaf Meller
"Jeśli chcesz: - Porozmawiać o swoich traumach z dzieciństwa - Przedyskutować swoje relacje z rodzicami i pozastanawiać się dlaczego jesteś taki a nie inny - Małymi krokami zacząć wyciszać swoje demony, szukać spokoju, a najlepiej znieczulenia od tego strasznego, ciężkiego życia… To poszukaj innego specjalisty ;) ALE. Jeśli chcesz dogadać się ze swoimi demonami. Umieć je wykorzystać tak żeby być na maksa skuteczny w swoim życiu. Wszystko jedno czy w sferze zawodowej czy osobistej. Jeśli chcesz czerpać z życia tyle ile się da. Omijać kompromisy i przeszkody. Pewnym siebie sięgać po swoje marzenia z uśmiechem na ustach. …To umów się na mentoring do Bartka. I lepiej się pospiesz, bo nie wiem czy w Polsce znajdziesz drugiego tak profesjonalnego i skutecznego gościa."
Sprawdź
Radosław Jasiński
"Siemanko. Muszę Ci podziękować za pracę którą wykonałeś, tak naprawdę od serca. Fajnie jest stawiać na swoim i być niezależnym, oraz nie mieć ciągle w głowie starej traumy. Jedynie szkoda że nie trafiłem do Ciebie parę lat temu. Robisz zajebistą robotę"
Sprawdź
Rafał
"20.02 odbyłem sesje, laczem video z mieszkania, która dotyczyła mojego leku przestrzennego. Bałem się tzw. dziurawej podłogi, czyli widzieć przestrzeń pod sobą. 28.02 sprawdziłem i powiem... pomogło. Wszedłem na most wiszący Blackforest Line. Z małym wsparciem kolegi i nierozglądajac się zbytnio w dół :) przeszłem i wróciłem. Nawet się nie pociłem. Wiadomo musiałem się trzymać poręczy i nie było zafajnie kiedy bujało mostem ale najważniejsze... nie czułem jak wcześniej strasznego lęku i nie miałem uczucia "zaciśniętej" klatki piersiowej. Przy końcach nawet puszczałem poręcz:) jeszcze pewnie kilka takich akcji i może będzie dobrze :)"
Sprawdź
Tomek Sornat
"Jestem zadowolony z materiałów do autohipnozy Bartka Florka. Jego podejście do procesu hipnotycznego jest niesamowicie skuteczne i inspirujące. Jego głos płynnie wprowadza mnie w podróż do głębokiego relaksu i transformacji. Materiały są pełne pozytywnej energii i motywacji. Dzięki nim mogłem odkryć nowe poziomy świadomości i zastosować hipnoterapię do własnego rozwoju i doświadczenia wewnętrznej transformacji. Jego technika skupia się na pozytywnych aspektach życia, samoulepszaniu i osiąganiu harmonii wewnętrznej. Czułem nieomal jego fizyczną obecność, wsparcie do działania po każdej sesji autohipnozy. Nagrania są skonstruowane w sposób budujący zaufanie i zapewniają bezpieczne i przyjemne doświadczenie hipnotyczne. Kto szuka sposobów na poprawę swojego samopoczucia, uwolnienie od stresu i rozwinięcie swojego potencjału znajdzie w nich nieocenioną pomoc."
Sprawdź
Przemysław
"Jestem zadowolony ponieważ autohipnoza oraz konsultacja telefoniczna z Bartkiem dały mi więcej niż kilkumiesięczna psychoterapia systemowa a to dlatego, że dostałem rozwiązania oraz narzędzia do pracy nad sobą. Polecam"
Sprawdź
Kinga
"Pełen profesjonalizm. Rewelacyjny człowiek świetna współpraca. Jestem mega wdzięczna że tu trafiłam i polecam każdemu z całego serca 💜"
Sprawdź
Michał
"Polecam! Mam wrażenie , że po 3 sesjach więcej się u mnie zmieniło na lepsze niż po 2 latach psychoterapii."
Sprawdź
Krzysztof
"Podstawą do rozpoczęcia hipnozy u Bartka było jego profesjonalne podejście do zrozumienie moich traum i fobi z jakimi zmagam się od przeszło 30 lat. Wiem, że jestem ciężkim przypadkiem ale już po pierwszej hipnozie 30 letnia skała we mnie zaczęła pękać. Serdecznie polecam każdemu z małymi i dużymi problemami z którymi sobie nie radzi."
Sprawdź
Karol
"Cześć, chciałem się podzielić opinia z już drugiej sesji hipnoterapii. Swoja przygodę z samorozwojem jak i odkrywaniem siebie zacząłem parę lat temu, od psychologii, psychoterapii, cyberpsychotroniki no i hipnoterapia, jedyne co moge powiedziec wielki poklon dla Bartka. Nie potrafiłem się wysłowić po hipnoterapii tyle refleksji do mnie dotarło, zauważyłem wkoncu to czego nie widziałem przez ten cały czas..., Jest to zloty graal moich poszukiwań, ten klej który skleił te wszystkie puzzle które zbierałem przez tyle lat. Bardzo dziękuje i będę kontynuował, jest to tak potężne narzędzie a w wykonaniu Bartka jest to po prostu majstersztyk, czapki z głów, wybitny rzemieślnik swojego fachu, polecam z całego serca."
Sprawdź

Moje ostatnie wpisy

O problemach inaczej - Winston Churchill – odwaga, która pokonała Hitlera

Winston Churchill – odwaga, która pokonała Hitlera

Winston Churchill –  mentalność High Performance i brak poprawności, które uratowały świat

 

 

Dzień dobry, dzień dobry, z tej strony Bartłomiej Florek – oproblemachinaczej.pl

 

Ludzie lubią pomniki. Lubią sobie wziąć postać z historii, wyczyścić ją z wad, ustawić na piedestale i udawać, że to był święty. Problem z tym jest taki, że to bzdura. Prawda jest brudna. Prawda się poci, pije whisky, klnie pod nosem i popełnia błędy.

 

I właśnie po to dziś gadamy o facecie, który był daleki od ideału, a jednocześnie w momentach, w których świat wisiał na włosku, potrafił jednym zdaniem rozpalić cały naród. Winston Churchill – “pijak, “hulaka”, człowiek pełen sprzeczności, a zarazem gość, który rozumiał psychologię człowieka lepiej niż połowa współczesnych terapeutów.

 

A żebyś wiedział, z kim masz do czynienia – to był facet, który jeszcze jako młodzieniec specjalnie dosiadał białego konia na polu bitwy, żeby wszyscy go widzieli i podziwiali, wiedząc o tym, że jest łatwiejszym celem do trafienia i tak miał to w dupie.. Zero skromności, pełen popis – i dokładnie ta bezczelna pewność siebie towarzyszyła mu całe życie.

 

To był też chłopak, który w młodości trafił do obozu jenieckiego – i zamiast pokornie czekać na wyrok losu, wykorzystał pierwszą okazję, uciekł i nie wiedząc nawet, gdzie jechać, wsiadł do pierwszego lepszego pociągu. Tak wrócił do Anglii. Przypadek? Może. Ale bardziej charakter – instynkt do działania i przekonanie, że kto jak nie on.

 

Nie będę tu stawiać pomników. Nie będę robić nudnej lekcji historii. Weźmiemy jego słowa, rozłożymy je na części, sprawdzimy, co naprawdę w nich siedzi – i użyjemy ich jako broni. Bo cytaty Churchilla to nie ozdobniki na tablicy w szkole. To są narzędzia. To są granaty, które można wrzucić w swoje życie, żeby rozwalić stagnację i tchórzostwo.

 

A jak skończymy, nie będziesz patrzył na Churchilla jak na brodate zdjęcie w podręczniku. Będziesz patrzył na niego jak na faceta, który siedzi obok Ciebie, nalewa sobie szkocką i mówi: „Słuchaj, życie jest brutalne, świat nie jest sprawiedliwy, ale masz jedno wyjście – nigdy się nie poddawaj i świeć, nawet jeśli jesteś tylko robakiem.”

 

Pamiętaj o zastosowaniu pragmatyzmu, bo moje programy i materiały to jeden wielki eklektyzm. Pamiętaj również o tym, że jak należysz do tych nadwrażliwych to wyłącz już, albo w sumie tym bardziej słuchaj..

 

To nie będzie łatwe słuchanie. To nie będzie miłe. Ale jeśli szukasz prawdy, która uderza prosto w twarz i zostawia ślad – to…

 

„Nigdy się nie poddawaj, nigdy, nigdy, nigdy – w niczym, wielkim lub małym, znaczącym lub małostkowym – nigdy nie poddawaj się, z wyjątkiem spraw honoru i rozsądku.”

 

To nie jest cytat, to jest rytm. Słyszysz? „Nigdy, nigdy, nigdy”. To nie jest literacka ozdoba, to jest jak uderzenia młota. To jest jak rozkaz wydawany na froncie. Churchill wiedział, że ludzie zapamiętują proste, mocne formuły – takie, które wchodzą pod skórę i nie chcą wyjść. I właśnie dlatego te słowa brzmią bardziej jak zaklęcie niż zdanie.

 

Ale to nie jest upór dla samego uporu. Bo wielu ludzi, kiedy słyszy „nigdy się nie poddawaj”, myśli o ślepym napieraniu w ścianę. O wbijaniu głową w mur, dopóki nie poleci krew. To nie jest o to. Churchill zostawia furtkę – mówi: wyjątek to honor i rozsądek. I to jest cholernie ważne. Bo odwaga bez rozsądku to szaleństwo. A wytrwałość bez honoru to zdrada samego siebie.

 

Zobacz, jak to się spina. Wytrwałość to siła, która trzyma Cię na kursie, kiedy wszystko krzyczy: „odpuść”. To moment, w którym organizm mówi „koniec”, a Ty mówisz „jeszcze krok”. Ale jeśli brniesz w coś, co łamie Twój honor, to nie jest wytrwałość – to jest sprzedanie duszy. I jeśli brniesz w coś, co jest kompletnie bez sensu, bez żadnej szansy, to nie jest determinacja – to jest głupota. Churchill to rozumiał. Dlatego ta formuła jest tak precyzyjna: nigdy się nie poddawaj… ale nie kosztem bycia człowiekiem i nie kosztem zdrowego rozsądku.

 

I teraz, kiedy słyszysz te słowa, pomyśl o swoim życiu. Ile razy poddałeś się tylko dlatego, że było trudno? Bo bolało. Bo ktoś się śmiał. Bo nie widziałeś szybkiego efektu. To jest właśnie to pole, na którym wygrywają ci, którzy naprawdę coś budują. Bo oni nie znają słowa „dość”. Oni mają w sobie to „nigdy, nigdy, nigdy”.

 

Churchill nie mówi o jednej wielkiej wojnie. On mówi o każdej, małej i dużej. „W niczym, wielkim lub małym, znaczącym lub małostkowym.” Widzisz, jaka tu jest mądrość? Bo wytrwałość nie rodzi się w momentach wielkich kryzysów. Ona się rodzi w codziennych, małych wyborach. W tym, że nie odpuszczasz rano budzika. W tym, że kończysz trening, nawet jeśli Ci się nie chce. W tym, że mówisz to, co myślisz, zamiast milczeć. To są te małe pola bitwy, które budują Twój charakter. A kiedy przyjdzie wielka wojna – masz już mięsień wytrwałości wyćwiczony.

 

Bo wytrwałość to mięsień. Trenujesz go codziennie. Jeśli odpuszczasz często, Twój mózg koduje, że poddanie się to ulga. A jeśli trwasz mimo bólu, Twój mózg koduje, że ból to sygnał do dalszego marszu. I to jest różnica między tymi, którzy łamią się przy pierwszym kryzysie, a tymi, którzy przechodzą przez piekło i wychodzą mocniejsi.

 

I tu wchodzi jeszcze jedno. Churchill wiedział, że ludzie boją się bólu. Że wolą odpuścić, niż cierpieć. Ale on widział na froncie, że cierpienie jest nieuniknione. Pytanie brzmi: czy cierpisz, bo idziesz dalej, czy cierpisz, bo się poddałeś? Bo to drugie jest gorsze. Bo tam nie ma nagrody. Tam jest tylko pustka.

 

„Nigdy się nie poddawaj” to nie slogan. To jest sposób życia. To jest decyzja, że Twoje słowo „koniec” będzie padało tylko wtedy, kiedy Ty sam uznasz, że tak trzeba – a nie wtedy, kiedy okoliczności będą Cię próbowały złamać.

 

I teraz zadaj sobie pytanie: w czym w Twoim życiu musisz dziś powiedzieć sobie „nigdy, nigdy, nigdy”? Co Cię teraz ciągnie do odwrotu? W czym już czujesz w sobie głos: „daj spokój, zostaw”? Bo to właśnie jest ten moment, w którym decyduje się Twoja historia.

 

Churchill w tym zdaniu zostawia nam narzędzie, które jest brutalne, ale genialne: nie pozwól, żeby Twoje życie stało się pasmem rezygnacji. Nie pozwól, żeby to było jedno wielkie „odpuściłem, bo bolało”. Bo jedyne, co naprawdę ma znaczenie, to to, czy miałeś odwagę trwać, kiedy inni się poddali.

 

I pamiętaj – nigdy nie poddawaj się w niczym… oprócz honoru i rozsądku. Bo bez tego walczysz nie o swoje życie, tylko o swoje ego. A to jest walka, której nie warto prowadzić.

 

„Jeśli w życiu brakuje miejsca na odwagę, to inne cnoty są bez znaczenia.”

 


Tak mówił Churchill. I to zdanie można wytatuować na czole każdemu, kto szuka w życiu drogi. Bo serio — co Ci po wszystkich zaletach, jeśli nie masz odwagi? Odwaga = High Performance

 

Możesz być lojalny, mądry, uczciwy, możesz znać wszystkie książki, techniki, możesz mieć doktorat z psychologii… ale jeśli brakuje Ci odwagi, to i tak przy pierwszym zakręcie życia wyrzuci Cię z drogi. Bo lojalność bez odwagi zamienia się w ślepe posłuszeństwo. Uczciwość bez odwagi to milczenie, gdy trzeba mówić. Mądrość bez odwagi to sucha teoria, która nigdy nie zobaczy praktyki.

 

Churchill wiedział, że odwaga nie jest luksusem. To fundament. To początek wszystkiego. Odwaga nie oznacza, że się nie boisz. To właśnie działanie pomimo strachu. To świadomość, że kolana drżą, że pot leje Ci się po plecach, że głos się łamie — i tak robisz swoje.

 

I teraz zobacz, jak to się ma do nas. Większość ludzi żyje w iluzji, że kiedyś będzie „gotowa”. Że trzeba jeszcze poczekać, przygotować się, odłożyć pieniądze, znaleźć idealny moment. To nieprawda. Nie ma gotowości. Nigdy nie będziesz gotowy. Odwaga to wejście do gry wtedy, gdy czujesz, że jeszcze nie jesteś.

 

To jest dokładnie ta sama dynamika, którą mieliśmy u Tysona i Kobego. Tyson wychodził na ring nie dlatego, że nie czuł strachu. On czuł strach ogromny, ale miał odwagę, żeby wejść w to mimo wszystko. Kobe wiedział, że każdy rzut może być chybiony, ale miał odwagę brać piłkę do ręki, kiedy inni jej unikali. A Churchill… on miał odwagę podjąć decyzje, od których zależały miliony istnień.

 

Teraz uderza drugi cytat: „Podejście jest tą małą rzeczą, która robi dużą różnicę.”
Widzisz, odwaga daje Ci wejście na ring, ale podejście decyduje, jak będziesz walczył. Podejście to filtr, przez który patrzysz na rzeczywistość. Ten sam fakt można odczytać jako katastrofę albo jako test. Ta sama przeszkoda może być ścianą albo trampoliną.

 

I tu jest cały pies pogrzebany: bo większość ludzi nawet nie zauważa, że to jest wybór. Myślą, że „tacy już są”. Że są realistami, pesymistami, albo że mają „ciężki charakter”. Ale to nie prawda. To nie charakter, to nawyk. Nawyki myślowe. Filtry, które się wyuczyłeś przez lata. I dokładnie tak samo, jak je wyuczyłeś, możesz je zmienić.

 

Churchill mówi „mała rzecz” – i to jest piękne, bo podejście naprawdę wydaje się małe. Różnica kilku stopni, jak w locie samolotu. Ale po kilku godzinach lotu jesteś już nie w Londynie, tylko w Paryżu. Po kilku latach życia jesteś nie w sukcesie, tylko w rozpaczy — albo odwrotnie. Mała różnica, ogromny efekt.

 

I tu pojawia się trzeci cytat: „Nigdy się nie poddawaj, nigdy, nigdy, nigdy – w niczym, wielkim lub małym, znaczącym lub małostkowym – nigdy nie poddawaj się, z wyjątkiem spraw honoru i rozsądku.”
To jest esencja Churchillowskiego DNA. Wytrwałość.
On nie mówi „próbuj, dopóki się uda”. On mówi: nigdy się nie poddawaj. Bo jak raz się złamiesz, to będziesz się łamał częściej. To jak z mięśniem — trenujesz albo zaniedbujesz. Za każdym razem, gdy poddajesz się łatwo, trenujesz w sobie porzucanie. A za każdym razem, gdy trwasz mimo bólu, trenujesz wytrwałość.

 

I znów – to nie jest ślepy upór. Churchill od razu dodaje dwa wyjątki: honor i rozsądek. Honor – czyli to, czego nie poświęcisz, bo wtedy przegrasz siebie. Rozsądek – czyli świadomość granic. Możesz zmienić drogę, możesz zmienić metodę, ale nie zmieniasz celu. To różnica między uporem a głupotą.

 

I teraz zobacz, jak to działa razem. Odwaga daje Ci start. Podejście decyduje, co zobaczysz. Wytrwałość sprawia, że nie zatrzymasz się w połowie. To jest trylogia. To jest komplet.

 

I tu jest miejsce na oddech, żeby pomyśleć o sobie. Ile razy odpuściłeś tylko dlatego, że było niewygodnie? Ile razy czekałeś na „lepszy moment”? Ile razy usprawiedliwiłeś swoje tchórzostwo słowem „rozsądek”?

 

Churchill by się roześmiał. Bo on wiedział, że większość z tych decyzji to nie rozsądek, tylko lęk w przebraniu. A życie nagradza tylko tych, którzy mieli odwagę zrobić krok, podejście zobaczyć szansę i wytrwałość dowieźć to do końca.

 

 

„Sukces nigdy nie jest ostateczny. Porażka nigdy nie jest totalna. Liczy się tylko odwaga.”

 

To jest jedno z tych zdań, które robią reset w głowie, jeśli potraktujesz je serio. Bo co nam się wmawia? Że sukces to jest koniec drogi, że jak dojdziesz na szczyt, to już wygrałeś. Że jak zdobędziesz dyplom, kasę, partnera, firmę, dom – to możesz sobie usiąść i odetchnąć. Guzik prawda. Churchill wali prosto: sukces nigdy nie jest ostateczny. Nigdy.

 

Sukces jest tylko przystankiem. To chwila, którą możesz celebrować, ale ona nie ma statusu „meta końcowego”. Bo jutro znowu musisz wyjść na ring. Znowu musisz podjąć decyzję. Znowu musisz działać.

 

I w drugą stronę – porażka. Ile razy myślisz, że jak coś Ci się spierdoli, to już koniec? Że to już definitywnie zamyka drzwi? A Churchill mówi: porażka nigdy nie jest totalna. To nie jest trumna. To nie jest game over. To jest epizod. To jest lekcja. To jest – jak on to rozumiał – kolejna cegła do budowania własnego charakteru.

 

I teraz clou całego zdania: liczy się tylko odwaga. Bo odwaga to jedyne paliwo, które działa i przy sukcesie, i przy porażce. Sukces bez odwagi zamienia się w stagnację. „Dobra, osiągnąłem, nie ruszam się, nie ryzykuję, bo mogę stracić.” Porażka bez odwagi zamienia się w depresję. „Jestem zerem, nic mi nie wychodzi.”
A odwaga mówi: „okej, wygrałem – idę dalej, żeby nie zgnić.”
„Okej, przegrałem – idę dalej, żeby się odbić.”

 

To jest mentalność Churchilla. Gościa, który rozumiał, że życie to proces bez końcowej kropki. To nie jest książka, którą odkładasz na półkę. To jest ciągła redakcja – dopisywanie nowych rozdziałów, wykreślanie starych.

 

I teraz zobacz, co to oznacza dla nas. Jeśli traktujesz sukces jako ostateczny, to prędzej czy później sam staniesz się zakładnikiem własnych osiągnięć. To dlatego tylu ludzi po wygranej zaczyna pikować. Bo nie mają w sobie tej odwagi, żeby znowu wejść w nieznane. Wolą żyć wspomnieniem swojego „szczytu”. I umierają za życia.
A jeśli traktujesz porażkę jako ostateczną – to nawet nie ruszysz dalej. Zatrzymasz się, zwiniesz i będziesz żuł własny ból w kółko.

 

Churchill mówi: jedynym kompasem jest odwaga. Nie sukces, nie porażka, tylko odwaga. I to jest cholernie wyzwalające. Bo nagle widzisz, że te wszystkie etykietki – „wygrałem”, „przegrałem” – to tylko etapy. A tym, co naprawdę się liczy, jest to, czy masz odwagę wstać rano i iść jeszcze raz.

 

I tu jest prosty, praktyczny wniosek. Przestań traktować sukcesy jako końcówki. Przestań traktować porażki jako trumny. Zamiast tego spójrz: co robię dalej? To jest pytanie, które musisz sobie codziennie zadawać. Nie „czy mi wyszło”, nie „czy spierdoliłem”. Tylko: co robię dalej?

 

Bo życie nie jest linią z metą. To jest pętla. Codziennie rano stajesz na starcie i licznik resetuje się do zera. I tego właśnie uczy Churchill – że bez odwagi ten licznik Cię zmiażdży, a z odwagą licznik staje się tylko kolejnym zaproszeniem do gry.

 

„Sukces polega na przejściu od porażki do porażki bez utraty entuzjazmu.”

 

To zdanie to czysta dynamika. Churchill tutaj robi chirurgiczny cięcie w samym środku tego, co wszyscy pierdoli o sukcesie. Bo jak większość ludzi definiuje sukces? Jako finał. Meta. Trofeum. Zdobycie góry. Punkt, w którym możesz się zatrzymać, wziąć głęboki oddech i powiedzieć: „zrobiłem to, jestem wygrany”.

 

Ale Churchill odwraca całą logikę. On mówi: sukces to nie jest pojedyncza wygrana. Sukces to proces, w którym porażki są czymś nieuniknionym. One nie są wyjątkiem, one są regułą. A Twoim zadaniem nie jest ich unikać – Twoim zadaniem jest przechodzić przez nie bez utraty entuzjazmu.

 

I to właśnie robi różnicę. Bo porażka sama w sobie nie jest problemem. Problemem jest to, co z nią robisz. Jeden człowiek po upadku gaśnie. Gubi energię. Mówi: „to nie dla mnie”. Drugi człowiek po upadku podnosi się z błyskiem w oku i mówi: „dobra, to była wersja beta, teraz lecimy z poprawką”.
Obaj przegrali. Ale tylko jeden jest na drodze do sukcesu.

 

Entuzjazm to słowo, które większość ludzi rozumie źle. Kojarzy im się z jakimś uśmiechaniem się na siłę, z amerykańskim „yes, you can!”, z udawaniem dobrego humoru. A to nie o to chodzi. Entuzjazm to nie maska. Entuzjazm to energia wewnętrzna, która nie gaśnie, nawet kiedy dostajesz po ryju. To zdolność widzenia sensu w samym procesie, a nie tylko w wyniku.

 

Zobacz, jak to wygląda w praktyce. Załóżmy, że budujesz firmę. Pierwszy produkt się nie sprzedaje. Drugi rynek mówi „nie”. Trzecia kampania znowu nie siada. I teraz: jeśli tracisz entuzjazm, to koniec. Siedzisz sfrustrowany, mówisz, że rynek jest zły, że świat się uwziął. Ale jeśli utrzymasz entuzjazm – zaczynasz widzieć w tym dane. Widzisz, co nie działa. Uczysz się. Poprawiasz. I nagle za piątym razem trafiasz. To nie była magia. To był entuzjazm.

 

Entuzjazm działa jak amortyzator. Bez niego każdy kamień na drodze rozwali Ci zawieszenie. Z nim – możesz jechać po wertepach i dalej się posuwać do przodu.

 

I tu wchodzimy w psychologię. Układ nerwowy lubi nagrody. Jeśli kojarzysz działanie tylko z sukcesem, to każda porażka jest jak strzał w brzuch. Twój mózg mówi: „po co to robić, skoro boli?” Ale jeśli nauczysz się kojarzyć porażkę z procesem, z nauką, z kolejnym krokiem – nagle entuzjazm zostaje nawet wtedy, gdy logika mówi, że powinieneś już się poddać.
To jest właśnie mindset ludzi, którzy wygrywają w długim dystansie. Oni nie kochają wygrywać. Oni kochają grać.

 

I teraz zobacz, jak to się spina z całym systemem Churchilla. Odwaga daje Ci wejście do gry. Podejście ustawia filtr, jak patrzysz na to, co się dzieje. Wytrwałość trzyma Cię na kursie, żebyś nie zawrócił. Ale bez entuzjazmu to wszystko jest cholernie ciężkie. Entuzjazm to ogień, który sprawia, że ta droga ma sens sama w sobie.

 

I dlatego to zdanie jest takie potężne. Bo Churchill nie mówi: „unikaj porażek”. On mówi: „naucz się je kolekcjonować”. Ale kolekcjonować w taki sposób, żeby każda z nich Cię wzmacniała, a nie gasiła. Żebyś po dziesiątym upadku dalej miał ochotę wstać i powiedzieć: „kurwa mać, jeszcze raz, tym razem lepiej”.

 

To jest esencja. Sukces nie polega na tym, że Ci wyjdzie. Sukces polega na tym, że jesteś w stanie przejść przez setkę porażek, a Twoje oczy dalej się jarzą. I to jest poziom, na którym odróżnia się przeciętnego człowieka od gracza.

 

„Wspominając nasze życie, dostrzeżemy, że nasze pomyłki najczęściej nam pomagały, a roztropne wybory, przeszkadzały.”

 

To jest zdanie, które wbija kij w całe wychowanie, całą edukację, cały system społeczny, który wmawia nam od dziecka: „nie popełniaj błędów, bądź roztropny, myśl dwa razy, zanim zrobisz krok”. Churchill odwraca to do góry nogami. Mówi: nie, to właśnie pomyłki nas budują, a ta cała „roztropność” często staje się kulą u nogi.

 

I jeśli chcesz to poczuć naprawdę, przypomnij sobie swoje życie. Te momenty, które coś w Tobie zmieniły. Czy to były bezpieczne decyzje? Czy to było siedzenie cicho, by nie podpaść? Czy to było „rozsądne” i „roztropne” zachowanie? Rzadko. Najczęściej przełomy rodziły się z błędów, które wtedy wydawały się katastrofą.

 

Bo błąd to tarcie. A tarcie to wzrost. Kiedy się potykasz, coś w Tobie pęka, ale w tym miejscu powstaje nowa struktura. Blizna. Kalus. Odporność. To dzięki błędom uczysz się szybciej, mocniej, głębiej niż przez lata teorii.

 

A „roztropne wybory”? One najczęściej prowadzą do stagnacji. Do wyboru ścieżki najbezpieczniejszej. Do unikania ryzyka. I co wtedy? Siedzisz w bezpiecznej pracy, w bezpiecznym związku, w bezpiecznym mieszkaniu – ale czujesz, że Twoje życie jest puste. I dziwisz się, dlaczego? Bo roztropność była tak naprawdę eleganckim opakowaniem dla tchórzostwa.

 

Zobacz, jak to działa w biznesie, w sporcie, w sztuce. Ci, którzy osiągają coś wielkiego, zawsze mają na koncie ogromne pomyłki. Gigantyczne wtopy. Ale to właśnie one ich budują. To na nich powstaje doświadczenie, które pozwala następnym razem wygrać. A ci, którzy zawsze wybierają „roztropnie” – oni nie mają spektakularnych porażek. Ale nie mają też spektakularnych zwycięstw. Ich życie to linia prosta, płaska, bez historii.

 

I teraz – to nie jest zachęta do robienia głupot. To nie o to chodzi, żeby iść i walić głową w mur bez sensu. To chodzi o to, żeby rozumieć, że błędy są nieuniknione i że są źródłem siły. I że nadmierna roztropność bardzo często jest paraliżem.

 

Psychologia mówi jasno: uczymy się najwięcej poprzez tzw. uczenie się na błędach – trial and error. To jest mechanizm zapisany w naszym mózgu. Dziecko uczy się chodzić, przewracając się setki razy. Nie ma innej drogi. Więc dlaczego my, dorośli, nagle myślimy, że można „rozsądnie” ominąć proces pomyłek i dojść do sukcesu bez potknięć? Nie da się.

 

Churchill mówi nam tutaj: doceń swoje błędy. Popatrz na nie jak na kapitał, a nie jak na dług. Każdy z nich był lekcją. Każdy z nich dołożył cegłę do Twojej odporności. Każdy z nich sprawił, że jesteś twardszy niż wcześniej.
A Twoje „roztropne wybory”? Często były wymówką, żeby nie wejść do gry.

 

I tu wchodzi praktyczny element. Zamiast pytać siebie: „jak uniknąć błędów?”, zacznij pytać: „czego się nauczę, kiedy ten błąd popełnię?”. To jest inna gra. To jest mentalność, która zamienia pomyłkę w narzędzie, a nie w klęskę.

 

Bo na koniec dnia to właśnie błędy budują Twoją legendę. Nikt nie pamięta tych, którzy żyli „roztropnie” i cicho. Pamiętamy tych, którzy ryzykowali, upadali, podnosili się i próbowali dalej. Bo to jest życie. To jest ogień. To jest historia.

 

„Pesymista widzi trudność przy każdej okazji. Optymista widzi okazję przy każdej trudności.”

 

To zdanie to jest kwintesencja tego, jak działa ludzki mózg i jak potrafi zrobić z Ciebie albo więźnia, albo wojownika.
Pesymista i optymista stoją w tym samym miejscu. Patrzą na tę samą sytuację. Fakty się nie różnią. Różni się interpretacja.

 

Pesymista patrzy i mówi: „nie da się, za trudno, za późno, za drogo, za ryzykownie”. Optymista patrzy na to samo i mówi: „okej, tu jest kłopot… czyli tu właśnie kryje się szansa”. Jeden widzi ścianę. Drugi widzi drabinę. Ta sama rzeczywistość, dwa zupełnie różne światy.

 

Pesymista = low performance

Optymista = High Performance

 

I tu wchodzi coś, co nazywa się selektywna uwaga. Twój mózg nie przyjmuje wszystkiego. On wybiera dane, które pasują do Twojego filtra. Jeśli nosisz w sobie pesymizm, Twój mózg będzie wychwytywał wszystkie znaki, że coś się nie uda. Jeśli nosisz w sobie optymizm, Twój mózg będzie tropił możliwości. To nie magia. To biologia.

 

Dlatego to, jak interpretujesz trudności, staje się Twoim losem. Pesymista z góry sam sobie podcina nogi. Nawet jak okazja mu spadnie pod drzwi, to i tak zobaczy w niej zagrożenie. Optymista z kolei potrafi z gówna ulepić cegłę. Bo on nie pyta: „dlaczego ja?” On pyta: „jak mogę to obrócić na swoją korzyść?”.

 

Churchill wiedział, że wojna to pasmo trudności. Że każdy dzień to kryzys. I teraz wyobraź sobie, że na jego miejscu byłby pesymista. Co by zrobił? Załamał ręce, pogrzebał kraj, powiedział „nie da się”. A optymizm Churchilla polegał na tym, że on te trudności widział – ale w każdej z nich szukał punktu, który da się wykorzystać.

 

I teraz spójrz na swoje życie. Jak często widzisz trudność i od razu mówisz: „to pech, to znak, że nie warto”? A jak często potrafisz powiedzieć: „to może być okazja”?
To jest cholernie ważny test. Bo różnica między pesymistą a optymistą nie polega na tym, że jeden widzi świat przez różowe okulary. To nie jest „udawaj, że wszystko jest dobrze”. To jest praktyczne pytanie: co mogę z tym zrobić?

Pesymista zatrzymuje się na pytaniu „dlaczego to takie trudne?”. Optymista idzie dalej: „co z tego mogę wyciągnąć?”.
I to jedno pytanie zmienia kierunek całego życia.

 

Psychologia mówi jasno – trudności i kryzysy aktywują w mózgu tryb walki lub ucieczki. Pesymista to ten, który zawsze wybiera ucieczkę. Optymista to ten, który mówi: „okej, skoro jest walka, to spróbujmy”. I nawet jeśli dostanie po ryju – to i tak nauczy się więcej niż ten, który uciekł.

 

I teraz pytanie praktyczne dla Ciebie. Jaka trudność teraz siedzi Ci w głowie? Coś w pracy, coś w relacjach, coś w zdrowiu? Weź ją i zapytaj się: „gdzie tu jest okazja?”. Nie czy ona w ogóle jest. Ona jest. Tylko czy Ty ją zobaczysz?

 

Churchill mówi: optymista widzi okazję przy każdej trudności. To nie oznacza, że optymista ma łatwiej. Oznacza, że optymista żyje w świecie, w którym każda przeszkoda to materiał. Materiał do wzrostu, materiał do nauki, materiał do budowania siebie. A pesymista żyje w świecie, w którym każda przeszkoda to mur, za którym nic nie ma.

 

I teraz – w którym świecie chcesz żyć Ty?

 

„Czasem coś, co jawi się jako pech, może okazać się szczęściem, i vice versa.”

 

To jest absolutny majstersztyk w prostocie. Churchill tutaj rozwala całą iluzję, że my naprawdę wiemy, co jest „dobre”, a co „złe”.
Bo jak to zwykle wygląda? Spotyka Cię coś trudnego i od razu etykietujesz: „pech, katastrofa, koniec świata”. Dostajesz awans albo wygrywasz coś w loterii — etykietujesz: „szczęście, cud, dar losu”.
Tyle że życie lubi robić przewrotki. To, co wczoraj nazwałeś pechem, jutro okazuje się największym prezentem. A to, co nazwałeś szczęściem, po czasie okazuje się początkiem Twojego upadku.

 

To nie metafizyka, to realne doświadczenie. Znasz to. Ktoś Cię rzucił i myślałeś, że świat się skończył. Minęło parę lat i dziękujesz Bogu, że tak się stało, bo inaczej utknąłbyś w relacji, która by Cię zniszczyła. Albo na odwrót — dostałeś pracę marzeń, a potem ta sama praca zjadła Ci zdrowie i duszę.

 

Churchill uderza tutaj w sam środek naszej arogancji: my nie wiemy. My tylko zakładamy. A życie pokazuje dopiero po czasie, co było czym. Dlatego etykietowanie rzeczy na gorąco często jest po prostu błędem.

 

To jest mentalność, którą dobrze znał też stoicyzm. Epiktet czy Marek Aureliusz powtarzali: nie nazywaj od razu rzeczy „dobrą” czy „złą”. Poczekaj. Zobacz, co z tego wyniknie. Bo sam fakt nie jest ani pechem, ani szczęściem. To Twoja narracja nadaje mu znaczenie.

 

I to jest cholernie praktyczne. Bo ilu ludzi utknęło w gniewie, w żalu, w poczuciu niesprawiedliwości tylko dlatego, że coś nazwali pechem i nie byli w stanie zobaczyć tego z innej strony? A ilu ludzi zrujnowało się, bo nazwali coś szczęściem i kompletnie się w tym zatracili?

 

To zdanie uczy pokory. Pokory wobec tego, że nie kontrolujesz przyszłości. Ale jednocześnie daje ogromną siłę: bo jeśli wiesz, że „pech” może być szczęściem w przebraniu, to nagle przestajesz traktować trudności jak wyrok. Trudności stają się otwartą sprawą. Czymś, co jeszcze może się obrócić na Twoją korzyść.

 

Przykład? Ile razy widzimy historie ludzi, którzy stracili pracę i myśleli, że to tragedia — a to właśnie ich zmusiło do założenia własnej firmy, która potem odmieniła ich życie? Albo sportowców, którzy odnieśli kontuzję, co wydawało się końcem kariery, a potem okazało się początkiem nowej drogi, jeszcze większej niż ta pierwsza?

 

I teraz pomyśl o sobie. Co ostatnio nazwałeś pechem? Może to jest dopiero początek czegoś większego? A co nazwałeś szczęściem? Może tam jest haczyk, którego jeszcze nie widzisz?

 

Churchill daje nam tu bardzo mocne narzędzie: nie przyklejaj etykiety od razu. Daj czas. Zostaw sprawę otwartą. Bo to, co dziś wydaje się Twoją porażką, jutro może być fundamentem sukcesu. A to, co dziś wydaje się szczęściem, jutro może być Twoim testem.

 

To jest właśnie ta ironia losu, którą Churchill rozumiał doskonale. Bo on widział, jak historia potrafi robić takie zwroty, że ludzie stoją i przecierają oczy. I wiedział, że tylko ci, którzy potrafią być elastyczni w ocenie, nie łamią się, kiedy życie przewraca stolik.

 

„Nigdy nie martwię się o działanie, ale zawsze martwię się o bezczynność.”

 

To jest zdanie, które wbija kij w serce całego współczesnego stylu życia. Bo my jesteśmy mistrzami bezczynności w przebraniu aktywności. Klikamy, przewijamy, analizujemy, planujemy… ale nie działamy. I Churchill uderza prosto w ten mechanizm. Mówi: działanie nie jest problemem, bezczynność jest problemem.

 

Chcesz być efektywny, skuteczny – High Performance? Po prostu DZIAŁASZ!

 

Swoją drogą.. Pamiętaj, że chodzi o JAKOŚĆ DZIAŁANIA, a nie profesjonalne uprawianie bycia zajętym dla bycia zajętym.

 

Zwróć uwagę, jak przewrotne to jest. Większość ludzi właśnie działaniem się martwi. „A co, jeśli mi nie wyjdzie? A co, jeśli się skompromituję? A co, jeśli stracę pieniądze, czas, energię?”
Churchill mówi: gówno prawda. Martw się tym, że nie robisz nic. Bo działanie zawsze coś Ci przyniesie – lekcję, dane, doświadczenie, rezultat. A bezczynność nie daje nic. Bezczynność to puste pole. I to właśnie w tej pustce rodzi się największy wróg człowieka: paraliż.

 

Psychologia potwierdza to brutalnie jasno. Kiedy działasz, nawet jeśli robisz głupoty, Twój mózg jest w ruchu, generuje dopaminę, szuka rozwiązań, adaptuje się. Kiedy stoisz – zaczyna się spirala myślenia, ruminacji, samobiczowania. Znasz to: siedzisz i odkładasz, myśląc „jeszcze nie teraz”. I z minuty robi się godzina, z godziny dzień, z dnia tydzień. A Ty dalej w tym samym miejscu, tylko cięższy, bardziej sfrustrowany, bardziej sparaliżowany.

 

Churchill wiedział, że działanie, nawet pochopne, nawet nieudane, jest lepsze niż stagnacja. Bo działanie daje Ci informacje. Każdy ruch coś pokazuje. Bezczynność nie pokazuje nic.
To dlatego on mówił: „nigdy nie martwię się o działanie”. Bo działanie nie jest problemem. Nawet jeśli się pomylisz, to przynajmniej masz materiał. Ale jeśli nie zrobisz nic – nie masz nawet tego.

 

I tu jest sedno. Bezczynność to złodziej czasu i życia. To właśnie przez nią ludzie budzą się po latach i pytają: „gdzie się podziało moje życie?”. Nie przegrałeś, bo podjąłeś złe decyzje. Przegrałeś, bo nie podjąłeś żadnej.

 

Spójrz na swoją codzienność. Ile razy zastanawiasz się nad czymś godzinami, tygodniami, a nawet latami – i dalej nic z tym nie zrobiłeś? Jaką cenę płacisz za to, że stoisz? Bo to zawsze jest cena. Tylko że jej nie widzisz od razu. Ona przychodzi później, w postaci zmarnowanego czasu, utraconych okazji, zardzewiałych talentów.

 

Działanie to życie. Bezczynność to śmierć w slow motion.

 

I zobacz, jak to spina się z innymi cytatami Churchilla. Sukces nigdy nie jest ostateczny, porażka nigdy nie jest totalna – to wszystko prowadzi do tego samego: działaj. Porażka w działaniu nie jest końcem, sukces w działaniu nie jest wiecznym trofeum. Ale brak działania – to jest koniec definitywny.

 

Dlatego w praktyce najlepiej jest przestać zadawać pytanie: „czy to na pewno najlepszy moment?”. Bo nie ma najlepszego momentu. Każda decyzja podjęta w działaniu jest lepsza niż idealna decyzja, której nigdy nie zrealizujesz.

 

I to jest coś, co warto sobie wbić do głowy: martw się, kiedy siedzisz bez ruchu. Przestań martwić się, kiedy działasz.
Bo działanie, nawet jeśli kończy się błędem, to i tak pcha Cię do przodu. A bezczynność zabiera Cię w dół, w otchłań, w pustkę, w życie przeżyte tylko na poziomie „gdybania”.

 

Churchill wiedział jedno – historia nigdy nie pamiętała tych, którzy stali w miejscu. Historia zapisywała tych, którzy coś zrobili. Nawet jeśli to „coś” było niedoskonałe. Nawet jeśli czasem okazało się błędem. Bo błąd można poprawić. A pustki poprawić się nie da.

 

„Imperia przyszłości są imperiami umysłu.”

 

Kiedy Churchill to powiedział, wielu ludzi nie kumało, o co mu chodzi. Bo żyli jeszcze w logice starych imperiów – terytoria, armie, działa, ziemia, ropa, granice na mapie. Ale on widział dalej. Wiedział, że przyszłość nie będzie należała do tych, którzy mają największe armaty, tylko do tych, którzy mają najmocniejsze głowy. Do tych, którzy potrafią używać umysłu jako pola bitwy i jako broni.

 

I teraz pomyśl – czy to nie jest cholernie aktualne?
Dziś naprawdę żyjemy w świecie, w którym imperia nie buduje się czołgami, tylko ideami. Nie podbojami terytorialnymi, tylko narracją, mediami, technologią, wiedzą. Google, Meta, Apple – to są imperia umysłu. Mają władzę nie dlatego, że wysłali wojsko, tylko dlatego, że kontrolują uwagę, informację, dane, przekonania.

 

Ale ta myśl Churchilla działa też na poziomie jednostki. Bo każdy z nas buduje swoje własne imperium – w głowie. Imperium umysłu to nie metafora. To realna konstrukcja, którą tworzysz codziennie. Twoje myśli, Twoje nawyki, Twoje przekonania – to są granice Twojego królestwa. To, w co wierzysz, determinuje, co zobaczysz i co osiągniesz.

 

I teraz spójrz, jak to się spina z psychologią. Twój umysł to filtr. On decyduje, które bodźce wpuszczasz, które ignorujesz, jakie znaczenie nadajesz faktom. Jeśli Twoje imperium umysłu jest słabe – pełne strachu, chaosu, braku dyscypliny – to nawet najlepsze okazje przejdą Ci koło nosa. Ale jeśli Twoje imperium jest silne – klarowne, poukładane, zbudowane na odwadze i wizji – to nawet w burdelu i kryzysie znajdziesz sposób, żeby wzrosnąć.

 

Churchill wiedział, że wojny przyszłości nie rozstrzygną się w okopach, tylko w głowach. I to samo dotyczy naszego życia. Twoje sukcesy i Twoje porażki rozstrzygają się najpierw w Twojej psychice. Jeśli w umyśle jesteś niewolnikiem – choćbyś miał wszystkie narzędzia świata, i tak przegrasz. Jeśli w umyśle jesteś cesarzem – choćbyś miał gówno w kieszeni, znajdziesz drogę, żeby wznieść się ponad przeciętność.

 

I teraz pomyśl: jak wygląda Twoje imperium umysłu? Czy to jest forteca – silna, zorganizowana, chroniona? Czy to jest chaotyczny bazar, gdzie każdy bodziec, każda opinia innych, każdy news może wjechać i rozwalić Ci porządek? Bo to jest różnica między człowiekiem, który buduje swoje życie świadomie, a człowiekiem, który dryfuje jak liść na wietrze.

 

„Imperia przyszłości są imperiami umysłu.” To jest wezwanie do tego, żeby przestać traktować swoje myśli jako przypadkowy chaos. To jest wezwanie do tego, żeby przejąć władzę. Władzę nad swoim skupieniem. Władzę nad swoją narracją. Władzę nad tym, jak interpretujesz świat.

 

Bo jeśli nie zbudujesz własnego imperium umysłu, to staniesz się żołnierzem w cudzym imperium. Będziesz pracował na czyjąś wizję, na czyjś sen, na czyjś system. I nawet nie zauważysz, że jesteś tylko pionkiem.

 

Churchill miał rację. Największe wojny XXI wieku to nie wojny o ropę, tylko wojny o uwagę. Nie wojny o ziemię, tylko wojny o to, co myślisz i w co wierzysz. A Ty codziennie musisz wybierać: czy Twój umysł jest twierdzą, czy otwartym polem, na które każdy może wejść i zostawić swoje śmieci.

 

„Jedyną rzeczą, której uczy historia, jest to, że większości ludzi niczego nie uczy.”

 

To jest mistrzowskie zdanie, bo wali prosto w serce ludzkiej natury. Historia to nie tylko daty, wojny i traktaty. Historia to laboratorium, które pokazuje nam czarno na białym: jak człowiek reaguje w kryzysie, jak buduje, jak niszczy, jak powtarza w kółko te same schematy. I Churchill, który widział to na własne oczy, mówi bez ogródek: ludzie nie wyciągają wniosków. Patrzą na lekcje, ale ich nie uczą się.

 

To jest dramat i komedia w jednym. Mamy tysiące lat doświadczeń, książki, biblioteki, całą spuściznę cywilizacji. A co robimy? Dokładnie te same błędy, tylko w nowym opakowaniu.
– Wojny wciąż wybuchają z tych samych powodów: chciwość, władza, ego.
– Kryzysy gospodarcze? Te same mechanizmy – nadmierna chciwość, bańki, złudzenie, że „tym razem będzie inaczej”.
– Relacje? Ciągle ci sami ludzie, którzy myślą, że mogą zmienić partnera, albo że zdrada to „wyjątkowa sytuacja”.

 

I to samo dotyczy każdego z nas w skali mikro. Ile razy musiałeś dostać w łeb w ten sam sposób, żeby w końcu coś zrozumieć? Ile razy powtarzasz te same schematy? Ciągniesz do tych samych toksycznych osób, popełniasz te same błędy finansowe, odkładasz sprawy na później, chociaż wiesz, że kończy się to katastrofą.

 

Churchill miał świadomość tego mechanizmu i dlatego w jego słowach jest tyle goryczy i ironii. Historia to potężny nauczyciel, ale większość ludzi nie chce się uczyć. Dlaczego? Bo nauka wymaga bólu. Nauka wymaga przyznania się: „spierdoliłem”. Nauka wymaga zatrzymania się i analizy. A większość ludzi tego nie robi. Wolą pędzić dalej, w kółko, po tej samej ścieżce, nawet jeśli prowadzi prosto w przepaść.

 

I teraz – spójrz, co to znaczy dla Ciebie. Masz dwie opcje. Możesz być jednym z tych, którzy powtarzają historię jak papuga, albo jednym z tych nielicznych, którzy się uczą. A to oznacza jedno: musisz stworzyć w sobie rytuał refleksji. Po każdej bitwie, po każdej porażce, po każdym sukcesie – zatrzymać się i zapytać: „czego to mnie nauczyło? jak mogę to wykorzystać dalej?”.

 

Bo jeśli tego nie robisz, historia nie jest Twoim nauczycielem. Jest tylko kalendarzem zdarzeń, które przewalają się przez Twoje życie. I wtedy dokładnie pasujesz do tego, co powiedział Churchill: jesteś kimś, kogo historia niczego nie uczy.

 

A teraz zastanów się – ile razy Ty powtarzasz własną historię? Ile razy miałeś ten sam problem, bo nie zrobiłeś notatek z poprzedniego?
To jest właśnie to, przed czym Churchill przestrzegał. Historia, czy ta wielka, globalna, czy ta osobista, ma sens tylko wtedy, gdy robisz z niej użytek. Jeśli nie – to nie historia Ci się powtarza. To Ty się powtarzasz.

 

I tu pojawia się brutalna prawda: większość ludzi naprawdę woli cierpieć w znanym schemacie niż wyjść poza niego. Bo wyjście wymaga odwagi, samodyscypliny, konfrontacji z własnymi błędami. A to boli bardziej niż powtarzanie.

 

Ale jeśli chcesz budować swoje imperium umysłu, to musisz wybrać tę trudniejszą drogę. Zatrzymywać się. Analizować. Uczyć się. Bo tylko wtedy historia staje się dla Ciebie trampoliną, a nie kulą u nogi.

 

Churchill wiedział, że na świecie jest masa ludzi, którzy umrą, nigdy nie wyciągnąwszy żadnej lekcji. Pytanie brzmi: czy Ty będziesz jednym z nich?

 

„W moim życiu bardziej koncentrowałem się na wyrażaniu siebie niż na zaprzeczaniu sobie.”

 

To zdanie brzmi na pierwszy rzut oka jak banał – „być sobą”, „wyrażać siebie”. Ale u Churchilla to nie jest coachingowa wydmuszka. To jest deklaracja wojownika, który rozumiał, że życie wbrew sobie to powolna śmierć.

 

Zauważ, że większość ludzi żyje dokładnie odwrotnie. Całe ich istnienie to sztuka zaprzeczania sobie.
– Mają ochotę powiedzieć, co myślą? Milczą, żeby się nie narazić.
– Chcieliby obrać inną drogę? Idą tą bezpieczną, bo tak wypada.
– Mają w środku ogień? Duszą go, bo ktoś mógłby uznać, że są „dziwni”, „za bardzo”, „niewygodni”.

 

I tak dzień po dniu zakładają maski. A maski mają swój koszt – potwornie drenują energię. Zaprzeczanie sobie to jak życie z ręcznym hamulcem zaciągniętym na maksa. Jedziesz, ale spaliny idą w powietrze, silnik się grzeje, a Ty się dziwisz, dlaczego jesteś zmęczony.

 

Churchill nie miał czasu na takie gierki. Był za bardzo zajęty robieniem swojego. I tu jest sedno: on bardziej skupiał się na ekspresji niż na represji. Na dawaniu siebie na zewnątrz, nawet jeśli to było kontrowersyjne, niewygodne, czasem trudne do zniesienia dla innych.

 

I teraz psychologia. Carl Rogers – jeden z największych psychologów XX wieku – mówił o czymś, co nazwał „kongruencją”. To jest zgodność między tym, co czujesz w środku, a tym, jak żyjesz na zewnątrz. Ludzie kongruentni – autentyczni – mają energię. Nawet jeśli się potykają, nawet jeśli popełniają błędy, to ich życie jest spójne. A ludzie, którzy ciągle sobie zaprzeczają, żyją w wewnętrznym konflikcie. Ich system nerwowy jest cały czas w stanie napięcia.

 

I tu dochodzimy do brutalnej prawdy: większość ludzi nie cierpi na brak talentu, szczęścia czy możliwości. Oni cierpią, bo zaprzeczają sobie. Bo boją się, że jeśli pokażą, kim są, to zostaną odrzuceni. Więc wybierają życie, które nie jest ich.

 

Churchill wali nam tym cytatem w twarz i mówi: masz tylko jedno życie – albo je przeżyjesz jako Ty, albo jako podróbka. Możesz grać rolę „rozsądnego człowieka”, „grzecznego obywatela”, „kogoś, kto nie wychyla się z tłumu”. Ale pytanie brzmi: co zostanie po Tobie?

 

Bo wyrażanie siebie to nie jest tylko zabawa. To jest akt odwagi. To jest pokazanie światu: „taki jestem i nie będę udawał innego”. I to jest cholernie trudne, bo wystawiasz się na ocenę. Ale alternatywa jest gorsza – żyć w cieniu własnych kłamstw, w poczuciu, że Twoje życie jest jedną wielką rolą.

 

Popatrz na ludzi, którzy coś zmienili w historii. Każdy z nich był „za bardzo”. Każdy z nich był niewygodny. Każdy z nich był sobą do końca, nawet jeśli płacił za to wysoką cenę. I właśnie dlatego zostali zapamiętani.

 

Churchill rozumiał, że prawdziwa siła człowieka nie bierze się z dopasowania. Ona bierze się z ekspresji. Bo dopasowanie robi z Ciebie kopię. Ekspresja robi z Ciebie oryginał. A oryginałów jest mało – i to właśnie one zapisują się w pamięci świata.

 

Więc jeśli masz wybór – wyrażanie siebie czy zaprzeczanie sobie – wybieraj zawsze to pierwsze. Bo nawet jeśli ktoś Cię skrytykuje, nawet jeśli popełnisz błąd, to przynajmniej będziesz miał życie, które było Twoje. A nie życie, które było cudzym scenariuszem, do którego próbowałeś się dopasować.

 

Churchill zostawia nam tutaj jedno pytanie, które naprawdę warto sobie zadać: czy żyję tak, że wyrażam siebie, czy żyję tak, że codziennie sobie zaprzeczam? Bo odpowiedź na to pytanie decyduje o wszystkim – o Twojej energii, o Twojej sile, o tym, czy Twoje życie będzie miało sens.

 

„Kłamstwo zdąży przemierzyć pół świata, zanim prawda zdąży założyć majtki.”

 

To jest cytat, który mógłby być napisany wczoraj, w epoce Twittera, TikToka, fake newsów i całego tego cyfrowego burdelu. Ale Churchill rzucił to dekady temu. I jak zwykle – widział dalej niż reszta.

 

On nie mówi tutaj tylko o propagandzie wojennej, chociaż oczywiście znał jej siłę. On mówi o naturze ludzkiej. Ludzki mózg ma słabość: kocha sensację, kocha dramat, kocha plotkę. Prawda jest często nudna, wymaga kontekstu, wymaga czasu, wymaga namysłu. A kłamstwo? Kłamstwo jest soczyste, proste, łatwe do przyswojenia. Dlatego rozprzestrzenia się jak wirus.

 

I teraz zobacz, jak to działa dziś. Wchodzisz rano w telefon. Jedno kliknięcie i masz tysiące informacji. Które lecą szybciej? Te, które są szokujące, przesadzone, zmanipulowane. „Tragedia!”, „Katastrofa!”, „Szokujące wyznanie!”. Ludzie klikają to jak muchy lecące do gówna. A prawda? Ona w tym czasie dopiero się zbiera, żeby się ubrać.

 

Churchill miał w sobie tę genialną ironię – porównał prawdę do kogoś, kto nawet nie zdążył majtek założyć, a kłamstwo już zrobiło rundę dookoła świata. I to jest dokładnie to, co widzimy każdego dnia. Plotka w pracy – rozleci się po firmie w pół godziny. Fakty? Wyjdą na jaw po tygodniach, czasem po miesiącach.

 

Psychologia tłumaczy to bardzo prosto. My jesteśmy zaprogramowani, żeby reagować szybciej na informacje, które budzą emocje: strach, gniew, ekscytację. Kłamstwo jest jak fast food dla umysłu – szybkie, mocne, uzależniające. Prawda to często jedzenie wymagające czasu i cierpliwości. A większość ludzi wybiera fast food.

 

I tu jest lekcja. Nie złapiesz świata za rękę, żeby przestał kochać kłamstwa. Nie zatrzymasz fali fake newsów, plotek, manipulacji. To jest większe od Ciebie. Ale możesz zrobić jedną rzecz: przestać być naiwnym. Zrozumieć, że to jest mechanizm, i ustawić się tak, żeby Cię nie wciągał.

 

Bo ilu ludzi codziennie wpada w pułapkę kłamstw, półprawd, narracji, które ktoś sprzedaje tylko po to, żeby zdobyć ich uwagę? Ilu ludzi marnuje swoje życie, bo żyje w świecie cudzych opowieści, zamiast szukać twardych faktów?

 

Churchill mówi nam tym zdaniem: świat jest taki, jaki jest. Kłamstwo zawsze będzie szybsze. Nie licz, że to się zmieni. Ale to Ty masz wybór – czy będziesz jednym z tych, którzy karmią się tym gównem, czy jednym z tych, którzy poczekają, aż prawda wstanie, ubierze się i pokaże swoje karty.

 

I teraz brutalna prawda: większość nie czeka. Większość bierze kłamstwo, klika „udostępnij”, plotkuje, podkręca. Bo to jest łatwiejsze. I dlatego Churchill mówi, że historia uczy tylko tego, że nikogo niczego nie uczy. Ludzie w kółko łykają te same kłamstwa, tylko w nowym opakowaniu.

 

Ale Ty możesz być inny. Możesz powiedzieć sobie: „dobra, wiem, że kłamstwo zawsze będzie szybsze. Ale ja nie muszę być jednym z tych, którzy biegną za nim jak stado”. To wymaga cierpliwości. To wymaga krytycznego myślenia. To wymaga odwagi, żeby nie reagować impulsywnie. Ale w nagrodę dostajesz coś, co w tym świecie jest bezcenne: klarowność.

 

Churchill miał rację – kłamstwo zawsze będzie szybsze. Ale na końcu i tak tylko prawda ma siłę przetrwać. Pytanie brzmi: w którym obozie będziesz Ty?

 

„Kiedy słyszysz świst lecącej w Twoją stronę kuli, oznacza to, że już przeleciała i nie ma sensu padać na ziemię.”

 

To jest więcej niż żart frontowego weterana. To jest cała filozofia życia ubrana w jedno zdanie, które przedstawia Churchilla jako osobnika, któremu dzisiaj możemy przypisać miano bycia High Performance.

 

Pomyśl, co ono tak naprawdę znaczy. Jeśli słyszysz kulę, to znaczy, że ona już Cię minęła. A więc wszystkie Twoje instynktowne reakcje – padanie na ziemię, panika, dramat – są już spóźnione. Nie mają sensu. Bo zagrożenie, którego się boisz, w tym momencie już nie istnieje.

 

I tu dochodzimy do sedna: ile razy w życiu reagujesz na coś, co już się wydarzyło? Ile razy katujesz się przeszłością, analizujesz swoje błędy, przeżywasz raz jeszcze sytuacje, które już minęły? To tak, jakbyś kładł się na ziemi, słysząc świst kuli, która już dawno poleciała dalej.

 

Churchill miał świadomość, że największym problemem ludzi nie jest to, co się dzieje teraz. Największym problemem jest to, co dzieje się w ich głowach – powtarzanie przeszłości, rozkładanie na czynniki tego, co już nie do cofnięcia. A to jest dokładnie tak bezużyteczne, jak kładzenie się na ziemię po świcie kuli.

 

I tu mamy potężną lekcję. Bo zobacz, jak działa Twój umysł. Dostałeś kiedyś ostrą krytykę – i nosisz ją w sobie latami, jakby ta kula dalej wisiała w powietrzu. Zrobiłeś błąd, coś spierdoliłeś – i wracasz do tego w głowie sto razy, jakby to miało coś zmienić. A to już minęło. Ta kula już przeleciała. I cała Twoja energia, którą wkładasz w przeżywanie tego jeszcze raz, to czyste marnotrawstwo.

 

Psychologia mówi jasno: ruminacje – czyli obsesyjne myślenie o przeszłości – są jednym z głównych źródeł depresji i lęków. I Churchill w swoim stylu mówi to samo, tylko w formie żołnierskiego dowcipu: nie ma sensu padać na ziemię, kiedy kula już przeleciała.

 

Ale ten cytat ma też drugie dno. Bo kula, której naprawdę masz się bać, to ta, której nie słyszysz. Ta, która jeszcze leci. I tu pojawia się najważniejsze: twoja uwaga powinna być skierowana na to, co dzieje się teraz i co nadchodzi – nie na to, co już minęło.

 

To jest potężny filtr do życia. Jeśli złapiesz się na tym, że analizujesz po raz setny stare błędy, zatrzymaj się i zapytaj: „czy to jest kula, która wciąż leci, czy ta, która już przeleciała?”. Bo jeśli to już przeleciało, nie ma sensu na to reagować. To jest przeszłość. Martw się tylko tym, co realnie może Cię trafić tu i teraz.

 

I tu właśnie kryje się cała mądrość. Churchill miał dystans, bo wiedział, że reagowanie na stare rany niczego nie zmienia. A trzymanie uwagi w teraźniejszości pozwala Ci być skutecznym.

 

Ile energii odzyskałbyś, gdybyś przestał kłaść się na ziemi za każdym razem, gdy w głowie słyszysz echo dawnej kuli? Ile czasu odzyskałbyś, gdybyś zamiast przeżuwać przeszłość, patrzył tylko na to, co leci w Twoją stronę teraz?

 

Churchill pokazuje nam w tym zdaniu dwie rzeczy. Po pierwsze – nie trać energii na to, co już minęło. Po drugie – ucz się patrzeć na realne zagrożenia, a nie na duchy przeszłości. Bo życie jest zbyt krótkie, żeby ciągle kłaść się na ziemię przez coś, co już Cię nie dotyczy.

 

„Wszyscy jesteśmy robakami, ja jednak uważam się za robaka świętojańskiego.”

 

To jest kwintesencja churchillowskiego stylu – jedno zdanie, a zawiera i pokorę, i dumę, i żart, i filozofię życia.

 

Najpierw weźmy początek: „wszyscy jesteśmy robakami”. Mocne, nie? Zero idealizowania człowieka, zero pomników. Churchill sprowadza nas wszystkich do ziemi, dosłownie. Mówi: jesteś częścią większego organizmu, małym trybikiem, pyłem, robakiem. I ma rację – bo jak spojrzysz na skalę kosmosu, na miliardy lat ewolucji, na ogrom świata, to każdy z nas naprawdę jest mały. To jest zdrowa pokora wobec rzeczywistości.

 

Ale Churchill nie zostaje w tym nihilizmie. On od razu dokłada drugą część: „ja jednak uważam się za robaka świętojańskiego”. I tu wchodzi błysk, którego większość ludzi sobie odmawia – błysk wyjątkowości. On mówi: tak, jestem robakiem jak każdy inny, ale ja wybrałem świecić. Nie jestem większy, lepszy, bardziej uprzywilejowany. Po prostu zamiast pełzać w ciemności, zdecydowałem, że będę dawał światło.

 

I to jest genialne, bo to łączy dwie postawy, które zwykle się wykluczają: pokorę i dumę.
– Pokora: bo wiesz, że jesteś mały wobec wszechświata, wobec historii, wobec życia.
– Duma: bo wiesz, że możesz robić różnicę, nawet jeśli jesteś tylko małym robakiem.

 

Psychologia nazywa to zdrową samooceną. To nie jest ani pycha, ani samobiczowanie. To świadomość własnych ograniczeń połączona ze świadomością własnej wartości. To powiedzenie: „tak, jestem człowiekiem, popełniam błędy, jestem skończony, ale jednocześnie mogę błyszczeć na swój sposób i zostawić ślad”.

 

Churchill w tym zdaniu pokazuje też coś, czego brakuje wielu ludziom: dystans do siebie. Bo prawda jest taka, że jak traktujesz siebie zbyt poważnie, to prędzej czy później życie i tak Cię sprowadzi na ziemię. A kiedy masz dystans – potrafisz się z siebie śmiać, potrafisz żartować z własnej małości – wtedy jesteś wolny.

 

I teraz pomyśl: ilu ludzi żyje tak, jakby byli centrum wszechświata, a jednocześnie nie świecą niczym? Mają napompowane ego, a realnie są szarzy. A ilu ludzi odwrotnie – uważa się za nikogo, za robaka, i nawet nie próbuje rozbłysnąć? Churchill pokazuje trzecią drogę: świadomość, że jesteś jednym z wielu, ale masz możliwość być tym, który daje światło.

 

To światło nie musi być spektakularne. Nie każdy ma być Churchillem, który prowadzi naród przez wojnę. Ale każdy może świecić w swoim kawałku rzeczywistości. Każdy może być tym, kto daje przykład odwagi, kto wspiera innych, kto robi swoją robotę tak dobrze, że inni patrzą i myślą: „kurwa, też tak chcę”.

 

I to jest sedno tego cytatu. Nie chodzi o to, żeby udawać giganta. Chodzi o to, żeby w swojej małości – w tym, że jesteś robakiem – wybrać opcję świecenia. Bo świecić można wszędzie. W pracy, w relacji, w pasji, w codzienności. To jest wybór: pełzać w ciemności czy błyszczeć jak robak świętojański.

 

Churchill miał dystans, ale miał też poczucie własnej wartości. I to właśnie robi różnicę między ludźmi, którzy tylko istnieją, a tymi, którzy naprawdę żyją.

 

„Odwaga to wstanie i powiedzenie; odwaga to też siedzenie i słuchanie.”

 

Większość ludzi, kiedy myśli o odwadze, ma przed oczami obraz żołnierza na froncie, boksera na ringu, przywódcy, który wali pięścią w stół i mówi: „idziemy!”. Odwaga kojarzy się z krzykiem, z gestem, z wystąpieniem przeciwko czemuś. Ale Churchill robi tutaj genialny zwrot i mówi: odwaga to nie tylko podnieść głos. Odwaga to też zamknąć usta i otworzyć uszy.

 

I to jest paradoks, którego wielu ludzi nie rozumie. Bo dużo łatwiej jest wrzasnąć, zająć stanowisko, rzucić swoje „ja wiem lepiej”, niż po prostu usiąść i posłuchać kogoś innego. Mówienie daje kontrolę. Słuchanie wymaga pokory. A pokora to jedna z najtrudniejszych form odwagi.

 

Pomyśl o tym, jak często unikasz konfrontacji z tym, co trudne, właśnie dlatego, że musiałbyś posłuchać. Posłuchać krytyki. Posłuchać prawdy, która boli. Posłuchać innego punktu widzenia, który podważa Twoje ego. To jest dużo trudniejsze niż rzucić własnym zdaniem na stół i zamknąć dyskusję.

 

Odwaga to wstanie i powiedzenie – to jest ten moment, w którym stajesz w obronie siebie, swoich wartości, swojego zdania. Ale jeśli zatrzymasz się tylko na tym, zamieniasz się w zadufanego krzykacza. Prawdziwa siła jest wtedy, kiedy potrafisz też usiąść i posłuchać. Bo wtedy pokazujesz, że Twoja pewność siebie nie jest kruche szkło. Że możesz dopuścić inne głosy, inne spojrzenia, i nie rozpadasz się od tego.

 

Zobacz, jak to działa w codziennym życiu. Ilu ludzi zna tylko jedną stronę odwagi – krzyczeć. To są ci, którzy w każdej rozmowie muszą mieć rację, muszą zagadać wszystkich, muszą być na scenie. A ilu zna tylko drugą stronę – wieczne słuchanie, ale bez odwagi, żeby samemu się odezwać? Churchill mówi jasno: potrzebujesz obu. Musisz mieć odwagę powiedzieć – ale i odwagę słuchać.

 

I teraz najważniejsze – słuchanie to nie jest bierne siedzenie. To jest aktywny akt odwagi. Bo słuchając, otwierasz się na zmianę. Na to, że możesz się mylić. Na to, że świat nie wygląda tak, jak go sobie poukładałeś. I to jest cholernie trudne. Ale właśnie dlatego to jest odwaga.

 

Churchill rozumiał, że lider, który tylko mówi, staje się tyranem. A lider, który tylko słucha, staje się marionetką. Prawdziwy lider ma balans – potrafi przemówić, kiedy trzeba, i potrafi zamknąć się i przyjąć głos innych, kiedy to konieczne.

 

I jeśli spojrzysz na siebie – co dla Ciebie jest trudniejsze? Powiedzieć głośno to, co myślisz, ryzykując krytykę? Czy może usiąść i wysłuchać kogoś do końca, ryzykując, że będziesz musiał przyznać się do błędu? Bo to jest Twój test odwagi.

 

Churchill zostawia nam tym zdaniem coś, co jest ponadczasowe: odwaga to nie tylko krzyk na barykadach, ale też cisza, w której przyjmujesz to, czego nie chcesz usłyszeć. Bo czasem największym aktem odwagi nie jest podjęcie walki, ale uznanie, że nie masz monopolu na rację.

 

 

Finał i podsumowanie

 

 

Churchill był wszystkim, tylko nie świętym. Miał swoje demony, swoje nałogi, swoje ciemne strony. Ale jedno jest pewne – był cholernie skuteczny. I dlatego warto było przejść przez te piętnaście cytatów jak przez serię bitew. Bo każdy z nich to nie jest ładna sentencja na kubek. Każdy z nich to broń. To narzędzie. To kawał mentalności człowieka, który żył w świecie kryzysu i ognia, a mimo to – albo właśnie dzięki temu – potrafił patrzeć dalej niż inni.

 

Co nam zostaje, kiedy spinamy to wszystko razem?

 

Że odwaga to fundament. Bez niej wszystkie inne cnoty są nic niewarte. Że podejście to filtr, który decyduje, co w ogóle widzisz. Że sukces i porażka to nie koniec drogi, tylko jej stacje, a prawdziwe pytanie brzmi: czy masz w sobie entuzjazm, by iść dalej. Że błędy są Twoimi największymi nauczycielami, a „roztropność” często bywa eleganckim słowem na tchórzostwo. Że pesymizm i optymizm to nie temperament, tylko wybór interpretacji – wybór, w jakim świecie chcesz żyć. Że „pech” i „szczęście” to tylko etykiety, które czas weryfikuje.

 

Że najgorsze nie jest działanie – najgorsza jest bezczynność. Bo działanie daje Ci lekcję, a bezczynność zostawia pustkę. Że największe imperia nie buduje się armatami, tylko głową. Że historia pokazuje nam te same lekcje w kółko, ale tylko nieliczni naprawdę się uczą. Że życie warte przeżycia to życie, w którym wyrażasz siebie, a nie ciągle sobie zaprzeczasz. Że kłamstwo zawsze będzie szybsze, ale tylko prawda zostaje na mecie. Że nie ma sensu kłaść się na ziemię po kulach, które już dawno przeleciały. Że wszyscy jesteśmy mali – ale każdy z nas może wybrać, czy będzie świecić jak robak świętojański, czy pełzać w ciemności.

 

I wreszcie – że odwaga nie polega tylko na tym, żeby mówić. Odwaga to też słuchać. Bo prawdziwa siła to balans między jednym i drugim.

 

Churchill swoim życiem udowodnił jedno: nie trzeba być idealnym, żeby być wielkim. Trzeba być odważnym, wytrwałym, zdolnym do śmiechu z samego siebie i gotowym, by nawet w piekle znaleźć błysk entuzjazmu.

 

I może to jest najlepsze zakończenie – nie chodzi o to, żeby powiesić sobie jego cytaty na ścianie. Chodzi o to, żeby kiedy przyjdzie moment próby – a on przyjdzie – żebyś miał w głowie echo tego „nigdy, nigdy, nigdy” i ten błysk robaka świętojańskiego, który świeci właśnie wtedy, gdy wokół jest najciemniej.

 

Bo to jest właśnie Winston Churchill. I to jest lekcja, którą zostawia nam wszystkim.

 

I to by było na tyle. Churchill nie był aniołem. Był cholernie daleki od świętości. Ale może właśnie dlatego warto go słuchać. Bo jego życie to dowód, że wielkość nie polega na tym, żeby być nieskazitelnym. Wielkość polega na tym, żeby mieć w sobie tyle odwagi, żeby działać mimo wszystkiego – własnych demonów, własnych słabości, własnych porażek.

 

Każdy z cytatów, przez które dziś przeszliśmy, to nie była ozdoba. To był nóż, który można wbić w mięso własnego życia i sprawdzić, czy masz jeszcze w sobie krew, czy już tylko udajesz, że żyjesz. I jeśli coś z tego zostało Ci w głowie, to mam nadzieję, że właśnie to: nigdy nie wygrasz, jeśli będziesz uciekał przed sobą. Ale jeśli masz odwagę patrzeć w lustro, odwagę mówić i słuchać, odwagę świecić w ciemności – to jesteś dalej niż dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzi, którzy spędzą swoje życie na udawaniu.

 

Churchill wiedział, że imperia przyszłości to imperia umysłu. I to jest właśnie Twoja robota. Zbudować swoje imperium tutaj [stuknięcie w głowę], zanim ktoś inny zrobi to za Ciebie.

 

Więc weź te słowa, nie wieszaj ich na ścianie jak motywacyjnych cytatów. Używaj ich. W momentach, kiedy chcesz się poddać. W momentach, kiedy boisz się działać. W momentach, kiedy czujesz, że jesteś nikim. Bo wtedy przypomnisz sobie: wszyscy jesteśmy robakami… ale tylko niektórzy świecą.

 

A Ty? Ty masz wybór.

 

To był Bartłomiej Florek – oproblemachinaczej.pl

O problemach inaczej - KOBE ‘Black Mamba’ BRYANT – MENTALNOŚĆ MAMBY I OBSESJA WYGRYWANIA

KOBE ‘Black Mamba’ BRYANT – MENTALNOŚĆ MAMBY I OBSESJA WYGRYWANIA

KOBE ‘Black Mamba’ BRYANT – MENTALNOŚĆ MAMBY I OBSESJA WYGRYWANIA

 

 

 

Dzień dobry, dzień dobry, z tej strony Bartłomiej Florek – oproblemachinaczej.pl

Dzisiejszy wpis, a co za tym idzie program jest poświęcony ikonie świata koszykówki, której światło lśni do dzisiaj, pomimo tego, że jego samego już tutaj nie ma. Program ten kieruję przede wszystkim do sportowców, którzy choćby zmagają czy zmagali się z kontuzjami i wydaje im się, podkreślam – WYDAJE IM SIĘ, że nic już nie będzie takie samo i że czas zejść ze sceny. Kieruję go również do osób, które rzecz jasna są skuteczne w tym, co robią, ale chcą jeszcze mocniej, jeszcze szybciej, jeszcze więcej i przede wszystkim SKUTECZNIE – niezależnie od okoliczności.

 

Kobe ‘Black Mamba’ Bryant, którego nikomu nie trzeba przedstawiać, ale jak przyjdzie co do czego, to jedyne, co o nim powiesz, to prawdopodobnie, że grał w Lakers i że był wybitnym koszykarzem. Co natomiast powiem Ci ja? Zdecydowanie więcej, bo opowiem Ci pewnego rodzaju historię, która dogłębnie i dosadnie przedstawia Ci jego postawę ‘Black Mamby’, a co za tym idzie – obsesji na punkcie WYGRYWANIA i bycia jak to się dzisiaj mówi “high performance”. Wszystko to poczynię w oparciu o słowa samego Kobe’go i nie tylko Jego. Ognia do tej mieszanki WYGRYWANIA i OBSESJI dołoży nie kto inny, jak Tim Grover, z którym Kobe współpracował na tle fizycznym i mentalnym. Tak, to ten Tim Grover od klasyfikacji ludzi na 3 poziomach – przerabiacz, domykacz, WYMIATACZ i ten sam, który twierdzi, że dziecko rodzi się NIEUSTĘPLIWE i przyuczone do “dobra”.

 

Fragmenty wykorzystane w tym materiale pochodzą z książki „Mentalność Mamby. Jak zwyciężać” autorstwa Kobe Bryanta (we współpracy z Andrew D. Bernsteinem), wydanej w Polsce przez Wydawnictwo SQN. Cytaty zostały przytoczone zgodnie z prawem cytatu i służą jako punkt wyjścia do analizy i komentarza.

 

Niektóre fragmenty mają w sobie tyle pozytywnego jadu, że mój komentarz to będzie tylko minimum z minimum, bo słowa Kobego mówią same za siebie. Natomiast Ty pamiętaj oczywiście o tym, że nie daje Ci tutaj jedynego słusznego podejścia i magicznej tabletki, która działa na każdego w ten sam sposób. Jak w każdym moim programie – pragmatyzm, pragmatyzm i jeszcze raz kurwa pragmatyzm, dla tych, którzy dalej wiedzą, ale nie rozumieją, albo po prostu udają, że nie wiedzą i nie rozumieją, albo po prostu ani nie wiedzą, ani nie rozumieją.

 

Nim jeszcze zaczniemy.. suche fakty.

  1. 33 643 – suma punktów zdobytych przez Kobego w Jego karierze w sezonie zasadniczym
  2. 81 – tyle punktów zdobył w pojedynczym meczu
  3. 37 – tyle lat miał Kobe, kiedy zdobył 60 punktów w swoim ostatnim meczu w NBA
  4. 20 – tyle sezonów rozegrał w barwach Los Angeles Lakers
  5. 18 – tyle lat miał, kiedy rozegrał swój pierwszy mecz w NBA
  6. 5 – tyle tytułów mistrzowskich zdobył
  7. 2 – Dwie nagrody MVP finałów, dwa tytuły króla strzelców NBA, dwa złote medale olimpijskie

 

„Chodziło mi o to, że jeśli chciałem włączyć do swojej gry coś nowego, musiałem próbować to robić od razu. Nie bałem się popełnić błędu, tego, że coś wypadnie śmiesznie albo nieudolnie. A to dlatego, że z tyłu głębszych warstw miałem efekt – i to dawało ogromny długookresowy rezultat. Zawsze koncentrowałem się na tym, żeby próbować nowych rzeczy, a kiedy mi się to nie udawało, wiedziałem, że mam do dyspozycji ogromną broń. I jeśli cena za to miała być dużo pracy i kilka nieciekawych zagrań, to w porządku.

Od samego początku chciałem być najlepszy. Miałem w sobie ciągły głód, pragnienie, żeby grać coraz lepiej i żeby być najlepszym. Nigdy nie potrzebowałem żadnych zewnętrznych bodźców, żeby się dodatkowo zmotywować.

(…) Mój umysł działał w prosty sposób: rozprawić się. Niezależnie od tego, czy jest Al, Tracy, Vince, a gdyby miało to miejsce dziś – LeBron, Russel czy Stephen – moim celem było zawsze jedno: rozprawić się. A żeby to zrobić, żeby dopasować do siebie wszystkie elementy układanki, byłem gotów pracować ciężej od wszystkich. I bardzo mi się to podobało.”

 

Jeśli chodziło o koszykówkę, Kobe nie bał się niczego. To zdanie nie brzmi jak frazes z poradnika, tylko jak deklaracja wojny. On od początku wiedział, że jeśli chce coś włączyć do swojej gry, to musi to testować od razu. I nie obchodziło go, że coś może wyjść komicznie, nieudolnie, że publika będzie szeptać: „ale spieprzył zagranie”. Dla niego to nie była kompromitacja, to była inwestycja. Każdy błąd – surowiec. Każda porażka – dane do analizy. On rozumiał coś, czego większość ludzi nigdy nie ogarnie: że postęp rodzi się z upokorzeń, a nie z komfortu.

 

I tu jest cała magia Mamba Mentality. Kobe miał obsesję nie na punkcie wygrywania w danym momencie, ale na punkcie stawania się coraz lepszym. Jeśli coś mu nie wychodziło – nie spalał się, nie uciekał. Wchodził w to jeszcze głębiej. To różnica między kimś, kto chce wyglądać dobrze, a kimś, kto chce być najlepszy.

 

Zauważ, że on od samego początku miał w sobie ten nienasycony głód. Nie potrzebował motywacyjnych cytatów, nie musiał słuchać coacha, który mu mówi: „dasz radę”. To był ogień wewnętrzny, drive. Motywacja jest dla tych, którzy muszą się podniecać zewnętrznymi bodźcami, żeby ruszyć dupę. Kobe tego nie potrzebował. On miał w głowie tylko jedną mantrę: rozprawić się. Z kimkolwiek. Allen Iverson? Rozprawić się. Tracy McGrady? Rozprawić się. LeBron, Russ, Steph? To bez znaczenia – celem zawsze było domknięcie sprawy.

 

I teraz – wejdźmy tu z Timem Groverem i jego „Nieustępliwym”. Grover dzieli zawodników na trzy kategorie: Coolers, Closers i Cleaners. Cooler radzi sobie, kiedy sytuacja sprzyja. Closer potrafi dowieźć, gdy jest potrzebny. Ale Cleaner? Cleaner nie zna innego trybu niż wygrywanie. On wychodzi, bierze to, co chce, i nikogo nie pyta o pozwolenie. Kobe był właśnie takim Cleanerem. Nie kalkulował, nie porównywał się. Po prostu dominował.

 

Co ważne – on naprawdę lubił ciężką pracę. Dla niego harówka, której inni nienawidzili, była przyjemnością. Zamiast bać się bólu, Kobe go adoptował. Zamiast unikać presji – traktował ją jak narkotyk. To jest coś, co psychologia opisuje jako rekalibracja stresu: kiedy bodziec, który dla przeciętnego człowieka jest źródłem paniki, staje się dla ciebie źródłem energii.

 

I tu jest sedno Black Mamby: porażka nie była końcem, była narzędziem. Błąd nie był wstydem, był upgrade’em. Najlepszy nie potrzebuje motywacji, bo sam jest dla siebie paliwem. A ciężar, który innych łamie – dla niego był zabawką.

 

Dlatego, kiedy Kobe mówi: „Jeśli chodzi o koszykówkę, nie bałem się niczego” – to nie jest metafora. To instrukcja obsługi. Jeśli chcesz wejść na poziom, na którym przestajesz się oglądać na innych i zaczynasz naprawdę rządzić, musisz przeprogramować głowę tak, jak on. Strach zamienić w ciekawość. Presję w narkotyk. A ciężką pracę w ulubioną rozrywkę.

 

To jest Mamba Mentality.

 

„Od najwcześniejszych lat rozumiałem, że film stanowi potężne narzędzie. Zaczynasz oglądać to, co się wydarzyło, i możesz uzyskać wgląd w to, co się wydarzy. (…) Studiowanie filmów było wyzwaniem, które zawsze mnie pasjonowało. Dzięki temu mogłem być krok przed innymi. (…) Mogłem przeanalizować nogi obrońcy i przewidzieć, że ześlizgnie się do tego miejsca na parkiecie, a ja będę miał otwartą drogę do kosza. (…)

 

„Trening umysłowy był równie ważny, jak trening fizyczny. Każdy mógł ciężko pracować w siłowni, ale nie każdy potrafił przewidzieć ruchy przeciwnika i dostosować się w czasie rzeczywistym. (…) Wiedza, którą zdobyłem, była kluczowa. Dla mnie NBA naprawdę była jak szachy.”

 

Kobe mówił, że studiowanie filmów kręci się wokół detali. I tu jest jego przewaga, której większość graczy nigdy nie rozumiała. Dla nich film to było „obejrzymy mecz, zobaczymy parę akcji”. Dla niego – to była inżynieria umysłu. Kobe traktował taśmy jak laboratorium. Patrzył, gdzie obrońca ustawia nogi, jak przenosi ciężar, kiedy tracą równowagę, a kiedy się spóźniają o pół sekundy. To było przewidywanie przyszłości na podstawie mikro sygnałów. On nie tylko grał mecz – on go czytał.

 

I tu zaczyna się to, co on nazywał trenowaniem umysłu. Bo każdy może zapierdalać na siłowni. Każdy może podnosić ciężary, robić sprinty, pocić się do utraty tchu. Ale ilu potrafi przewidzieć ruch przeciwnika, zanim ten jeszcze go zrobi? Ilu potrafi zobaczyć trzy posunięcia do przodu, jak w szachach? Kobe traktował NBA jak planszę, na której każdy ruch był konsekwencją poprzedniego. To była gra na poziomie metastrategii.

 

Tu właśnie wychodzi różnica między zwykłym zawodnikiem a Cleanerem w rozumieniu Tima Grovera. Cooler reaguje na to, co się dzieje. Closer potrafi znaleźć rozwiązanie, gdy jest kryzys. Ale Cleaner? Cleaner pisze scenariusz zanim inni wejdą na scenę. I to robił Kobe. On już wideoanalizą ustalał, co się wydarzy, a potem tylko wchodził i realizował to, co wcześniej zaplanował.

 

Pomyśl o tym psychologicznie. To jest trening predykcji – wyostrzenie umysłu na bodźce, które większość pomija. Zamiast dać się zalewać chaosem meczu, on filtruje detale. To przypomina mentalność snajpera: widzi mikroruch ramienia, drgnięcie mięśnia, drobiazg, który innym umyka, a dla niego oznacza przewagę.

 

I teraz najlepsze: Kobe mówił, że to sprawiało mu frajdę. Nie tylko praca na siłowni, nie tylko bieganie do utraty tchu – ale właśnie ten proces rozszyfrowywania gry. NBA była dla niego jak szachy. A jeśli grasz w szachy, to wiesz: wygrywa nie ten, kto jest silniejszy, tylko ten, kto widzi dalej.

 

Dlatego Kobe był tak niebezpieczny. Bo on nie tylko był fizycznym potworem – on był intelektualnym mordercą. Łączył ciało i umysł w jedną broń. Mógł przewidzieć twój ruch, zanim jeszcze sam wiedziałeś, że go wykonasz.

 

I to jest lekcja Black Mamby: jeśli chcesz naprawdę dominować, musisz wyjść poza mięśnie. Musisz trenować głowę. Musisz kochać detale, bo to one robią różnicę między graczem, który reaguje – a graczem, który kontroluje całą planszę. Te detale, a przede wszystkim twoje podejście do detali, to nic innego jak twoja POSTAWA. Postawa, z której wynika właśnie wynik. William James powiedział jasno : “To nasza postawa na początku czegoś trudnego, bardziej niż cokolwiek innego, wpłynie na pomyślny wynik.” A jeśli chcesz wreszcie postawić na siebie i przestać się leczyć, a zacząć się tworzyć – wszelkie tajniki i narzędzia znajdziesz w moim programie “Postaw(a) na siebie – przestań się leczyć, zacznij się tworzyć”,

 

Kobe nie grał meczu. Kobe pisał jego scenariusz.

 

„Mój mental zmieniał się w zależności od tego, w jaki sposób zamierzałem się przygotować do danego meczu. Jeśli chciałem się podjarać, słuchałem ciężkiej muzyki. Jeśli chciałem się uspokoić, słuchałem tej samej płyty z muzyką filmową, którą puszczałem sobie w liceum, żeby powrócić myślami do tamtych chwil i miejsc.

Chodziło o to, żeby osiągnąć stan, w którym powinienem być przed danym meczem. Niektóre wymagały większej intensywności, więc musiałem wtedy wprawić swój umysł w bardziej ożywiony tryb. Przed innymi meczami musiałem się uspokoić. Wtedy nie słuchałem muzyki. Zdarzało się nawet, że siedziałem w absolutnej ciszy.

Ale najważniejsze było to, żeby zyskać świadomość tego, jak się czujesz i jak powinieneś się czuć. Wszystko zaczyna się od samoświadomości.”

 

Kobe mówił wprost: moje przygotowanie mentalne było uzależnione od tego, jak potrafiłem pokierować swoim umysłem. Zauważ różnicę – on nie pozwalał, żeby to emocje nim kierowały. To on sterował emocjami. Większość ludzi jest odwrotnie – czują strach, ekscytację, rozproszenie i próbują je tłumić albo ignorować. Kobe traktował to jak instrument. Jeśli trzeba było się rozpalić – odpalał ciężką muzykę. Jeśli trzeba było się wyciszyć – wracał do dźwięków, które kojarzyły mu się z liceum, z początkiem drogi. A czasem najlepszym narzędziem była cisza. Absolutna, mordercza cisza.

 

To pokazuje, że Mamba Mentality nie polega na tym, żeby być cały czas na 200%. To jest bycie w odpowiednim stanie na odpowiedni moment. I to wymaga brutalnej samoświadomości. Kobe wiedział, że klucz to nie tylko technika, nie tylko przygotowane ciało – ale wiedza o tym, jak działa jego własny system nerwowy. Wiedział, kiedy potrzebuje ognia, a kiedy lodu.

 

W psychologii nazywa się to regulacją emocji. Ale Kobe poszedł dalej – on zrobił z tego broń. To nie było: „radzę sobie ze stresem”. To było: „steruję swoim stanem jak przełącznikiem”. Złość, ekscytacja, spokój, skupienie – on świadomie wybierał tryb, zamiast liczyć, że emocje same się ułożą.

 

I tu znowu pasuje Grover. Cleaner nie czeka, aż poczuje się gotowy. Cleaner sam stwarza warunki, żeby być gotowym. Coolers i Closers liczą na rutynę, na muzykę, na otoczkę. Cleaner wykorzystuje to, ale nigdy nie jest od tego uzależniony. On ma świadomość, jak się czuje i jak powinien się czuć – a potem doprowadza się do tego stanu.

 

Najważniejsza lekcja? Wszystko zaczyna się od samoświadomości. Jeśli nie wiesz, co naprawdę czujesz – jesteś marionetką swoich emocji. Jeśli wiesz – możesz nimi kierować. A jeśli potrafisz nimi kierować, jak Kobe, wtedy cały świat staje się twoim boiskiem.

 

To nie jest motywacja. To jest kontrola. A kontrola to potęga, bo przypomnij sobie, co mówił Chris Hyat – “Celem każdego celu jest chęć zwiększenia kontroli (lub jej utrzymania).”

 

„Jeśli chcesz być w czymś naprawdę wybitny, musi ci na tym naprawdę zależeć. Jeśli chcesz być w czymś naprawdę wybitny, musisz mieć na tym punkcie obsesję. Wielu ludzi twierdzi, że chcieliby być wybitni, ale nie są gotowi na poświęcenia niezbędne, żeby osiągnąć wielkość. Marzą sobie o inne rzeczy – czasem ważne, czasem nie – i rozdrabniają się na drobne. I to też jest w porządku, bo wielkość nie jest przeznaczona dla każdego.

Chcę przez to powiedzieć tyle, że wielkość osiągnąć jest niezmiernie trudno. Wymaga to mnóstwa czasu i wielu poświęceń. Musisz też dokonywać wielu trudnych wyborów. I ludzie, których kochasz, też powinni być gotowi na poświęcenia, więc twój najbliższy krąg rodziny i przyjaciół musi być dla ciebie wyrozumiały.

(…) Nie da się osiągnąć wielkości, podążając prostą drogą.

Szanujcie tych, którzy osiągają wielkość, ale szanujcie też tych, którzy się za nią uganiają, choć pozostaje nieuchwytna.”

 

Kobe mówił jasno: jeśli chcesz być naprawdę wybitny, musisz mieć obsesję. Nie hobby, nie „pasję”, nie zajawkę na chwilę – obsesję. To słowo jest kluczem. Bo obsesja oznacza, że podporządkowujesz temu wszystko. I tu właśnie zaczynają się trudne wybory.

 

Większość ludzi mówi: „chcę być wielki”. Ale kiedy przychodzi moment zapłaty – długie godziny, samotność, rezygnacja z wygód – wtedy zaczyna się wycofywanie. Chcieliby być na szczycie, ale równocześnie chcą scrollować feed, pić piwo z kumplami, mieć luz, weekendy wolne i święty spokój. To nie działa. Kobe rozumiał, że wielkość nie jest dla wszystkich. Bo wielkość to obsesja, a obsesja kosztuje.

 

I to nie tylko ciebie. To także twoich bliskich. Rodzina, przyjaciele – muszą być gotowi, że czasem wybierzesz salę treningową zamiast kolacji. Że czasem twoja głowa będzie w meczu, a nie w rozmowie. To cena, której wiele osób nie rozumie. A jeszcze mniej osób jest gotowych zapłacić.

 

Kobe nazywa to tańcem – między obsesją a równowagą. Bo jeśli przesadzisz w jedną stronę, rozwalisz relacje, jeśli w drugą – rozwalisz swoje ambicje. Dlatego wielkość nigdy nie jest prostą linią. To ciągła korekta kursu, ciągłe balansowanie na granicy.

 

I teraz kontrast. Przeciętny gracz NBA mówi: „chcę mistrzostwa”, ale równocześnie pilnuje, żeby się nie przepracować, żeby życie było „w miarę normalne”. Cleaner w ujęciu Grovera – czyli Kobe – nie ma planu B. Cleaner nie myśli o równowadze jako o bezpieczeństwie, tylko jako o narzędziu do utrzymania formy obsesji. Dla niego praca, poświęcenie, odrzucanie łatwych dróg – to była norma.

 

A jak to wygląda u zwykłych ludzi? Większość chce wszystkiego naraz. Wielkości i komfortu. Ekstremalnych wyników i Netflixa wieczorem. Mentalności Mamby i codziennej wygody. A to jest największa iluzja naszych czasów. Kobe mówi jasno: nie da się osiągnąć wielkości, podążając prostą drogą. Nie da się mieć wszystkiego. Jeśli wybierasz wielkość – wybierasz trud.

 

I dlatego trzeba szanować nie tylko tych, którzy ją osiągnęli, ale także tych, którzy autentycznie się za nią uganiają – nawet jeśli im się nie uda. Bo to są ci, którzy naprawdę rozumieją cenę.

 

Kobe mówi tu coś brutalnego, ale prawdziwego: wielkość nie jest przeznaczona dla każdego. I może właśnie dlatego tak cholernie wiele znaczy.

 

„Tylko ja i kosz, parkiet i moja wyobraźnia, marzenia. Jest coś magicznego w przebywaniu w wielkiej hali, kiedy nie ma tam nikogo innego. Osiągam wtedy stan przypominający nirwanę i przygotowujący mnie to do meczu. Kiedy wybiegałem z tunelu, a kibice krzyczeli i było bardzo głośno, hałas wcale nie robił na mnie aż takiego wrażenia. Mentalnie byłem w stanie zapamiętać panujący tu wcześniej spokój i utrzymać go przy sobie.”

 

Kobe mówi: tylko ja i kosz, parkiet i moja wyobraźnia. To jest esencja – w pustej hali tworzył swoje własne królestwo. Cisza, spokój, samotność – i on, który buduje scenariusz meczu, zanim ten w ogóle się wydarzył. Dla niego to było jak nirwana. Nie religijna, ale sportowa – stan, w którym człowiek i narzędzie stapiają się w jedno.

 

I co najważniejsze: Kobe ten stan umiał potem przenieść do realnego piekła. Kiedy wychodził z tunelu, tłum szalał, ryczały tysiące gardeł, chaos dźwięku rozsadzał halę. Ale on nie tracił kontroli. Bo w głowie miał zakotwiczony tamten spokój z pustej hali. To jest właśnie mistrzostwo mentalne – nie chodzi o to, żeby chaosu nie było. Chodzi o to, żeby chaos nie miał na ciebie wpływu.

 

Większość zawodników żywi się energią tłumu, albo się nią dusi. Jedni pompują się krzykiem kibiców, inni się spalają. Kobe? On robił coś innego – wchodził w grę z własnym stanem, który sam sobie zaprogramował wcześniej. Wybrał spokój, wybrał ciszę – i niósł ją ze sobą jak tarczę.

 

I tu znowu różnica między nim a przeciętnym graczem… i przeciętnym człowiekiem. Dziś ludzie panicznie szukają ciszy, bo cały czas toną w hałasie – social media, powiadomienia, bodźce. A kiedy już ją mają, nie wiedzą, co z nią zrobić. Kobe był odwrotnie. On w ciszy odnajdywał źródło siły i potem wnosił je w środek największego wrzasku.

 

Grover napisał w „Nieustępliwym”: Cleaner nie czeka, aż warunki się uspokoją. Cleaner tworzy swój własny klimat i w nim funkcjonuje, bez względu na otoczenie. I właśnie to robił Kobe. Pusta hala była jego laboratorium. Tam znajdował spokój, który później wynosił na arenę, gdzie inni wariowali.

 

To jest lekcja Black Mamby: jeśli nie potrafisz zbudować własnej ciszy – zginiesz w hałasie. Jeśli nie masz swojego wewnętrznego spokoju – świat ci go nie da. Kobe udowodnił, że prawdziwa siła nie bierze się z dopingu tłumu, tylko z tego, co umiesz utrzymać w środku, kiedy wokół ciebie wszystko płonie.

 

„Nigdy się nie zastanawiałem nad swoimi codziennymi przygotowaniami. Nie chodziło o decyzję, czy ćwiczyć, czy nie. Jeśli chciałem zagrać, było oczywiste, że muszę to zrobić, więc po prostu się pojawiałem i trenowałem.

Moje rutynowe ćwiczenia były ogromnie męczące. Odbywały się także wcześnie rano i trwały do późnego wieczoru – rozciąganie się, podnoszenie ciężarów, ćwiczenia fizyczne, rzuty do kosza, odzyskiwanie sił i analiza nagrań wideo. Wymagały mnóstwa pracy i zajmowały mnóstwo czasu. I było to – nie kłamię – naprawdę męczące.

Z tego powodu wielu koszykarzy redukuje swoje ćwiczenia fizyczne i pracę na siłowni podczas trwania sezonu. Próbują zachować w ten sposób więcej energii. Ze mną było inaczej. Odkryłem, że owszem, kiedy robi się to dzień po dniu, bywa to wyczerpujące, ale jednocześnie jestem dzięki temu silniejszy i lepiej przygotowany do najtrudniejszych momentów w sezonie i play-offach.

Zdarzało się, że w rezultacie byłem tak zmęczony, że w pewnym momencie w trakcie dnia potrzebowałem krótkiej drzemki. (…) Zawsze czułem, że te krótkie piętnastominutowe drzemki dodawały mi energii, której potrzebowałem, żeby zaliczyć występ na najwyższym poziomie.”

 

Kobe nigdy nie zadawał sobie pytania: „trenować czy nie trenować?”. To nie był dylemat. To była oczywistość. Chcesz grać? To kurwa trenujesz. Kropka. On nie negocjował ze sobą. I to jest moment, w którym większość odpada – bo przeciętny człowiek codziennie prowadzi ze sobą te śmieszne, żałosne dialogi: „może dziś odpuszczę, bo jestem zmęczony… może jutro, bo dzisiaj pada deszcz… może za godzinę, bo teraz nie mam nastroju”.
I w tym czasie Kobe już miał zrobione dwa treningi.

 

On cisnął tak, że aż bolało. Ciężary, setki rzutów, analiza wideo, powtarzalna harówa dzień po dniu. To nie było seksi, to nie było inspirujące – to było męczące jak skurwysyn. I on to wiedział. Ale rozumiał coś, czego większość nie kuma – właśnie to codzienne męczenie się robi z ciebie maszynę. W play-offach, w finałach, kiedy inni się łamią, on stał wyprostowany, bo jego ciało i głowa były już zahartowane w piekle.

 

Słuchaj mnie teraz dobrze. Ty prawdopodobnie też próbujesz oszczędzać energię. Jak większość ludzi – jak większość graczy. Myślisz, że jak odpoczniesz, jak odpuścisz, to będziesz miał siłę, kiedy przyjdzie moment prawdy. Gówno prawda. To właśnie wtedy pękasz, bo nie jesteś przygotowany. Kobe wiedział, że siłę buduje się w bólu i zmęczeniu, a nie w wygodnym fotelu.

 

Czy był wykończony? Oczywiście. Padał na pysk. I co robił? Brał drzemkę. Piętnaście minut i wracał do roboty. To była jego regeneracja. Krótka, szybka, po coś. A nie całe wieczory scrollowania, Netflixa i udawania, że to odpoczynek. To jest różnica między regeneracją a rozpierdolem czasu. Wniosek? Kobe nadawał sens cierpieniu, które odczuwał, i które towarzyszyło mu tylko codziennie. Wiedział jaką cenę płaci i potrafił nadać sens. Odnośnie cierpienia.. Poświęciłem “cierpieniu” cały rozdział w swojej nowej książce, która już niebawem będzie miała premierę i która dosadnie przedstawi Ci cały ten dzisiejszy bullshit odnośnie “szczęścia” i braku cierpienia, które jest pewnikiem, a ty je i tak wypierasz przez co tylko finalnie je pogłębiasz..

Wracając..

 

Tu wchodzi Grover. Cleaner – czyli ten, kto naprawdę dominuje – nie pyta siebie, czy coś zrobić. Cleaner po prostu to robi. Coolers i Closers gadają o planach, Cleaner ma już plan wykonany. Kobe był tym Cleanerem. I teraz ja pytam ciebie: ty kim jesteś? Tym, który negocjuje ze sobą, czy tym, który po prostu się pojawia i robi robotę?

 

Bo powiem ci jedno: jeśli dalej będziesz się ze sobą pierdolił w negocjacjach, to nigdy nie wejdziesz na poziom Black Mamby. Nigdy. Wielkość nie rodzi się z gadania, z inspiracyjnych cytatów na Instagramie, tylko z tego, że codziennie, bez dyskusji, dowozisz to, co trzeba.

 

Po prostu to kurwa zrób.

 

„To był drugi mecz Finałów NBA w 2000 roku – najgorsze skręcenie kostki w całej mojej karierze. Sam musiałem znaleźć sposób na to, żeby kontynuować grę. Wiedziałem, co będę w stanie zrobić, a czego nie, w którą stronę będę w stanie skręcić i z jaką siłą. Kiedy już to ustaliłem, musiałem tylko w odpowiedni sposób zmienić styl gry, dopasować go do nowych ograniczeń i nadal dominować na parkiecie.

Żeby móc to zrobić, pomimo kontuzji, musiałem zachować kontrolę i sam dyktować sobie, w którą stronę mogę pójść z piłką i jak powinienem grać. Musiałem, choćby na jednej sprawnej kostce, utrzymać przewagę na parkiecie i nie pozwolić obronie rywali, żeby zmusiła mnie do czegoś, czego nie chciałem zrobić. To było najważniejsze wtedy i potem już zawsze.”

 

Kontrola, kontrola, kontrola – o tym też przeczytasz dosadnie i zbyt subtelnie w mojej książce już niebawem.

 

To był drugi mecz Finałów w 2000 roku. Kobe skręcił kostkę tak, że większość ludzi nie wstałaby z łóżka przez tydzień. A on? On znalazł sposób, żeby grać dalej. I to nie byle jak – tylko tak, żeby wciąż dominować.

 

Zauważ, co tu się dzieje. Normalny człowiek – ba, normalny gracz NBA – w tym momencie zwala winę na kontuzję. „Nie mogłem zagrać, bo byłem ograniczony”. Kobe? On nie pozwolił, żeby ból dyktował mu, co zrobi. To on sam dyktował warunki – nawet, jeśli miał do dyspozycji tylko jedną sprawną kostkę.

 

To jest właśnie różnica między byciem ofiarą a byciem kontrolerem gry. On nie udawał, że jest zdrowy. Nie zaprzeczał bólowi. On go wliczył do równania i zmienił styl gry tak, żeby wciąż być panem sytuacji. I to jest lekcja, którą możesz wziąć dla siebie: nie chodzi o to, czy masz idealne warunki. Chodzi o to, czy potrafisz tak dostosować swój styl, żeby wciąż dominować – nawet, kiedy jesteś poobijany, zajechany, wkurwiony czy nie w formie.

 

Słuchaj – w życiu zawsze będzie coś. Zawsze. Złamana relacja, kłopot w pracy, zmęczenie, kontuzja psychiczna albo fizyczna. Ludzie wtedy siadają i mówią: „nie mogłem, bo…”. Kobe robił odwrotnie. Mówił: „tak, mam przeszkodę, i co z tego?”. I naginał grę do siebie.

 

To jest definicja Cleanera w rozumieniu Tima Grovera. Cooler odpadłby. Closer próbowałby ugrać coś bezpiecznie. Cleaner? Cleaner dyktuje warunki, nawet jak ma jedną nogę. Bo przewaga to nie kwestia stanu zdrowia, tylko mentalności.

 

I tu pytanie do ciebie: ile razy w życiu odpuściłeś, bo było ciężko? Bo coś bolało, bo nie miałeś pełni sił, bo „okoliczności nie sprzyjały”? Ile razy dałeś się zmusić otoczeniu do czegoś, czego nie chciałeś zrobić – tylko dlatego, że nie miałeś kontroli?

 

Kobe pokazuje ci prosto w twarz: ból jest realny, ale nie musi tobą rządzić. Ty decydujesz, co zrobisz. Możesz płakać, że nie masz idealnych warunków, albo możesz, kurwa, znaleźć sposób, by dalej dominować.

 

To, że masz skręconą kostkę – to nie jest koniec. To jest test.

 

„Wydarzyło się to zaraz po tym, jak doznałem kontuzji palca 11 grudnia 2009 roku. Gary mnie badał i próbował ocenić, jak ciężka jest kontuzja. Zaraz potem wróciliśmy do hali, zrobiliśmy prześwietlenie i Gary powiedział mi, że palec jest złamany.
– Dobra, jasne, spoko, a teraz pozwólcie mi wrócić do gry – odpowiedziałem.
Gary spojrzał na mnie jak na wariata. Zapytałem go, czy będzie lepiej. Odpowiedział, że nie. – No właśnie, nic nie możemy z tym zrobić, gorzej już też nie będzie, więc mi go zatejpuj i jedziemy.

Założyliśmy na palec szynę, która działała jak gips. A potem obwiązywaliśmy całość gąbczastą elastyczną taśmą. Kiedy piłka uderzała w palec, cały czas sprawiała mi fizyczny ból. Ale mentalnie czułem, że jestem zabezpieczony, że ból jest częściowo absorbowany, a z pozostałym jestem w stanie grać.

A potem powtarzaliśmy to za każdym razem. Podczas rozgrzewki, na treningach, w trakcie meczów. Za każdym razem.”

 

11 grudnia 2009. Złamany palec. Lekarz mówi: „Kobe, to jest złamane”. Normalny człowiek w tym momencie zaczyna kalkulować – pauza, rehabilitacja, czekanie aż się zagoi. Kobe? On tylko pyta: „Czy będzie lepiej?” Odpowiedź: „Nie.” Więc jego reakcja była prosta: „No to zajebcie mi to taśmą i gramy dalej.”

 

To jest cała jego filozofia. Jeśli nie możesz czegoś naprawić, to przestań nad tym płakać i zacznij grać pomimo tego. Zero negocjacji, zero litości dla siebie.

 

I teraz, posłuchaj – to nie jest heroiczna gadka w stylu „ignore the pain”. To jest chirurgicznie zimne podejście: palec złamany, nie będzie lepiej, gorzej też nie. Czy mogę grać mimo tego? Tak. Więc gramy. To jest logika Cleanera w najczystszej postaci.

 

Pomyśl o tym, jak działa 99% ludzi dzisiaj. Złamany palec? To już wymówka na miesiące. Ból? To powód, żeby się zatrzymać. Drobne przeszkody? Powód, żeby odpuścić. A Kobe? On wiedział, że ból będzie obecny zawsze. Ból to nie wyjątek. Ból to norma. Pytanie brzmi: czy potrafisz funkcjonować mimo bólu i wciąż dowozić?

 

Zauważ też, co on tu zrobił psychologicznie. Zabezpieczył palec taśmą i mentalnie ustawił się tak, że to wystarczy. Nie chodzi o to, żeby nie bolało. Chodzi o to, żeby ból nie dyktował twoich decyzji. Ból jest tłem, a nie scenariuszem.

 

I właśnie to odróżnia przeciętniaka od Mamby. Zwykły gracz daje się zatrzymać, bo boli. Kobe grał tak, jakby ból był kolejnym przeciwnikiem, którego trzeba ograć. On nie czekał na idealne warunki. On robił robotę w warunkach, jakie miał.

 

I teraz zastanów się: ile razy ty odkładasz coś ważnego, bo „nie jest idealnie”? Bo masz gorszy dzień, bo boli głowa, bo coś cię rozprasza. Kobe pokazuje ci tu prawdę tak brutalną, że ciężko ją przełknąć: idealnych warunków nie będzie nigdy. Albo grasz mimo bólu, albo nie grasz wcale.

 

Za każdym razem – tak jak on powtarzał to na treningach, na rozgrzewkach, w meczach – za każdym razem masz wybór. Albo robisz robotę, choć boli. Albo siedzisz i czekasz na cud, który nigdy nie nadejdzie.

 

„Przed kontuzją ścięgna Achillesa zastanawiałem się nad swoją karierą. Czułem, że moje ciało zaczyna już odczuwać zmęczenie, i wiedziałem, że zegar tyka. Kiedy doznałem kontuzji, potraktowałem ją jako nowe wyzwanie. Ludzie twierdzili, że nie będę w stanie wrócić do gry, ale ja wiedziałem, że nie pozwolę na to, by coś takiego mnie pokonało. Nie zamierzałem pozwolić kontuzji na to, żeby wyznaczyła datę zakończenia mojej kariery.

Ja sam zamierzałem ustalić tę datę. To wtedy podjąłem decyzję, że wejdę na ten szczyt.”

 

Wyobraź sobie sytuację: zerwane ścięgno Achillesa. To dla większości sportowców wyrok. Game over. Zgaszone światła, koniec bajki. Wszyscy wtedy patrzą na ciebie i mówią: „no, to już po nim”. I większość ludzi faktycznie by się poddała. Ale nie Kobe.

 

On potraktował to jak kolejne wyzwanie. Posłuchaj – nie negował bólu, nie udawał, że nie ma problemu. Ale powiedział jasno: „to nie kontuzja zdecyduje, kiedy skończę. Ja zdecyduję.” To jest różnica fundamentalna. Zwykły człowiek pozwala, żeby okoliczności pisały scenariusz jego życia. Kobe pisał go sam.

 

To jest ta brutalna prawda: życie zawsze będzie próbowało zamknąć ci drzwi. Kontuzja, wypalenie, kryzys, problemy osobiste – zawsze coś. Ale pytanie brzmi: kto tu podejmuje decyzję? Ty czy okoliczności? Kobe nie pozwolił, żeby Achilles wyznaczył datę jego końca. To on sam wybrał moment, w którym odejdzie.

 

I tu pojawia się coś, co Tim Grover nazywa Cleaner mentality. Cooler godzi się z losem. Closer próbuje coś ugrać w ramach warunków. A Cleaner? Cleaner ustala warunki. Nawet jeśli ciało mu się rozpada, mentalnie to on mówi: „dopóki ja nie powiem, że to koniec – to nie jest koniec”.

 

Popatrz teraz na swoje życie. Ile razy już pogrzebałeś jakieś marzenie, bo „tak wyszło”? Bo coś się zjebało, bo miałeś przeszkodę, bo pojawił się ból, którego się nie spodziewałeś? Kobe pokazuje ci najważniejszą rzecz: dopóki to ty nie powiesz, że to koniec – to nie jest koniec.

 

I to nie jest motywacyjna gadka. To jest decyzja. Brutalna, bezlitosna decyzja. On mógł wtedy zejść ze sceny, mieć wymówkę, że to kontuzja go zatrzymała. Ludzie by zrozumieli. Ale dla niego to byłby policzek. Bo oznaczałoby to oddanie kontroli.

 

A kontrola to była jego religia. On sam zamierzał ustalić datę. On sam chciał wejść na szczyt. I to zrobił.

 

„Kiedy byłem młody, skupiałem się tylko na jednym. Wizerunek, wizerunek, wizerunek. Kiedy nabrałem doświadczenia, zrozumiałem, że niezależnie od tego, co się wydarzy, ludzie albo będą, albo nie będą cię lubić. A zatem musisz być sobą i pozwolić im lubić albo nie lubić cię za to, kim naprawdę jesteś. Od tamtej chwili zacząłem odpowiadać na wszystkie pytania szczerze i bezpośrednio. Starałem się to też łączyć z humorem i sarkazmem. I myślę, że kibice i dziennikarze zaczęli to doceniać. No i zaczęli doceniać prawdziwego mnie.”

 

Kobe przyznaje: kiedy był młody, miał obsesję na punkcie wizerunku. Wizerunek, wizerunek, wizerunek. Brzmi znajomo? Bo dzisiaj większość ludzi dokładnie tak żyje. Instagram, TikTok, social media – wszystko to jest jebane przedstawienie. Ludzie bardziej dbają o to, jak wyglądają w oczach innych, niż o to, kim naprawdę są.

 

Kobe też w to wpadł. Ale w pewnym momencie zrozumiał coś, co większość z nas kuma dopiero po latach – albo nigdy. Że niezależnie od tego, co zrobisz, ludzie będą mieli swoje zdanie. Jedni będą cię uwielbiać, inni nienawidzić. Nie masz nad tym kontroli. I dlatego jedyne, co ci zostaje, to być sobą. Prawdziwym sobą. Bez kalkulacji, bez fałszu.

 

Od tamtej chwili Kobe zaczął odpowiadać wprost. Bez ściemy. Nie próbował się podlizywać dziennikarzom ani kibicom. Zaczął mówić szczerze, a czasem z humorem, sarkazmem, ale zawsze autentycznie. I co się okazało? Ludzie zaczęli go naprawdę doceniać. Bo ludzie mogą nie lubić prawdy, mogą się wściekać – ale głęboko w środku zawsze ją respektują.

 

I teraz pytanie do ciebie: ilu ludziom w życiu pozwalasz decydować o tym, kim jesteś? Ile energii wpierdalasz w to, żeby wyglądać dobrze w oczach innych? A ile w to, żeby być naprawdę sobą – nawet jeśli ktoś cię za to znienawidzi?

 

Grover mówił w „Nieustępliwym”: Cleaner nie żyje dla aprobaty. Cleaner nie szuka lajków. Cleaner robi swoje i nie obchodzi go, kto to kupi. Kobe był takim Cleanerem – w końcu odciął się od gry pozorów. I wtedy paradoksalnie zaczął dostawać więcej szacunku, niż kiedy udawał.

 

Bo ludzie szanują tych, którzy grają w otwarte karty. Nawet jeśli cię nienawidzą – szanują. A to zawsze jest lepsze niż być kochanym za maskę, którą założyłeś.

 

To jest lekcja Black Mamby: przestań napierdalać się o wizerunek. Przestań się zastanawiać, kto cię polubi, a kto nie. Bądź sobą – i niech inni zdecydują, czy im to pasuje. A jeśli nie – to ich problem.

 

„Najważniejszą rzeczą, o jakiej dyskutowaliśmy z LeBronem, było to, co sprawia, że ma się mentalność zabójcy. Przyglądał się temu, jak podchodziłem do każdego treningu, a ja bez przerwy rzucałem wyzwanie – jemu i reszcie chłopaków.

Pamiętam, że w pierwszej połowie jednego z meczów graliśmy beznadziejnie. W przerwie wszedłem do szatni i zapytałem chłopaków – w słowach nie nadających się do powtórzenia publicznie – co wy, do cholery, wyprawiacie. W drugiej połowie LeBron odpowiedział na to we wspaniały sposób – wyszedł na parkiet z nastawieniem na totalną dominację. I potem już zawsze zachowywał się jak przywódca.”

 

Mentalność zabójcy pośrednio oznacza oswojenie demona, a szerzej o twoich demonach i jak z nich czerpać mówię w swoim programie “Oswój demona – ujarzmij swoją mroczną stronę”.

 

Kobe opowiada o rozmowach z LeBronem. Najważniejsza rzecz, o której gadali, to mentalność zabójcy. Nie technika. Nie forma. Nie to, jak szybko biegasz albo jak wysoko skaczesz. Mentalność zabójcy.

 

Zauważ – LeBron patrzył na to, jak Kobe podchodził do każdego treningu. Bez kompromisów, bez odpuszczania. Każdy dzień to było wyzwanie rzucone innym. Kobe mówił wprost: „albo idziecie ze mną na tym poziomie, albo się wypierdalacie”. On sam narzucał standard. I to nie słowami, tylko pracą.

 

Jest taka scena – grali słabo, bez życia. W przerwie Kobe wchodzi do szatni i wali prosto z mostu: „co wy, do cholery, wyprawiacie?” Bez cenzury, bez owijania w bawełnę. I co zrobił LeBron? Wyszedł na drugą połowę z nastawieniem na totalną dominację. I od tego momentu zaczął się zachowywać jak lider.

 

I tu jest ukryte piękno. Lider nie jest tym, kto opowiada bajki o motywacji. Lider to ten, kto wyciąga z innych coś, czego sami w sobie jeszcze nie widzą. Kobe zmusił LeBrona, żeby odpalił tryb zabójcy. To nie był coaching. To była konfrontacja. Brutalna, bez filtra, dokładnie taka, jakiej trzeba w świecie, gdzie gra toczy się o najwyższą stawkę.

 

I teraz zastanów się: ilu ludzi wokół ciebie rzuca ci takie wyzwania? Ilu jest gotowych spojrzeć ci w oczy i powiedzieć: „co ty, kurwa, robisz? Dlaczego grasz poniżej swojego potencjału?”. Większość się boi. Bo nie chcą cię urazić, nie chcą konfliktu. A prawda jest taka, że jeśli nikt cię nie ciśnie, to nigdy nie odkryjesz swojego maksimum.

 

Grover mówił: Cleaner nie inspiruje słowami. Cleaner inspiruje standardem. A kiedy trzeba – rozpierdoli cię jednym pytaniem, które cię obnaży. Kobe właśnie taki był. On sprawił, że LeBron – już wtedy wielki – wskoczył na jeszcze wyższy poziom. I od tamtej pory zachowywał się jak przywódca.

 

To jest mentalność zabójcy. Albo sam ją masz, albo ktoś ci ją brutalnie odpali. Ale bez tego nigdy nie wejdziesz do tej ligi, o której marzysz.

 

„Z początku myślałem, że sformułowanie Mentalność Mamby będzie tylko chwytliwym hashtagiem, którym będę się posługiwał na Twitterze. Czymś błyskotliwym i zapadającym w pamięć. Ale to był tylko początek i dziś to określenie symbolizuje coś znacznie większego.

Właściwy sposób myślenia nie polega wcale na tym, żeby walczyć o wynik – chodzi raczej o proces, który do tego wyniku prowadzi. Chodzi o podróż, którą trzeba przebyć, i o nastawienie. To sposób życia. I naprawdę uważam, że to ważne, by przy wszystkich staraniach mieć takie podejście.

Za każdym razem, kiedy słyszę, jak jakiś elitarny koszykarz z uniwersytetu albo zawodnik NBA, albo prezes jakiejś firmy znajdującej się na liście 500 największych przedsiębiorstw według magazynu Fortune wspomina o #MambaMentality, bardzo wiele to dla mnie znaczy. Gdy słyszę, jak ludzie mówią, że to ich zainspirowało, czuję, że cała moja ciężka praca, przelany pot, wszystkie te pobudki o trzeciej nad ranem – że wszystko to miało sens. Dlatego też wydałem tę książkę. Na wszystkich tych stronach zawarte są lekcje – nie tylko lekcje koszykówki, ale także Mentalności Mamby.”

 

Na początku Kobe myślał, że Mentalność Mamby to tylko hasztag. Coś fajnego, chwytliwego, co można wrzucić na Twittera. Ale szybko okazało się, że to jest coś znacznie większego. To stało się filozofią. Sposobem życia.

 

I tu jest clue: mentalność Mamby nie polega na tym, żeby wygrać mecz, zdobyć tytuł, osiągnąć wynik. To tylko efekt uboczny. Sedno tkwi w procesie. W codziennej podróży, w tym, co robisz dzień po dniu, w nastawieniu, które budujesz. Kobe mówi jasno – to nie wynik cię definiuje, tylko to, kim się stajesz w drodze do wyniku.

 

Zauważ, że właśnie to rezonuje dzisiaj tak mocno. Nie tylko w koszykówce. Ludzie w biznesie, prezesi z listy Fortune 500, atleci z uczelni, młodzi zawodnicy – wszyscy używają hasztagu #MambaMentality. Dlaczego? Bo czują, że to coś więcej niż sport. To archetyp. Archetyp kogoś, kto jest gotów przelać pot, kto wstaje o trzeciej nad ranem, kto przechodzi przez ból i monotonię – a potem używa tego jako paliwa, żeby wejść na swój szczyt.

 

I teraz zastanów się: ilu ludzi naprawdę rozumie ten mindset? Bo większość traktuje go jak slogan. Jak modny napis na koszulce: „Mamba Mentality”. Ale prawdziwe znaczenie jest brutalnie proste – to proces. To setki godzin roboty, której nikt nie widzi. To wybory, których nikt nie docenia. To praca, której nie wynagradza nikt poza tobą samym.

 

Grover pisał, że Cleaner nie żyje trofeami, tylko standardem. I właśnie tym była Mentalność Mamby. Standardem, który trzymałeś niezależnie od tego, czy ktoś patrzył, czy nie. Niezależnie od tego, czy był aplauz, czy cisza.

 

I wiesz, co jest najpiękniejsze? Że to zaczęło żyć własnym życiem. Kobe mówi: kiedy słyszę, jak ludzie używają tego hasła, wiem, że te wszystkie lata – pot, kontuzje, pobudki o trzeciej nad ranem – miały sens. Bo Mentalność Mamby to nie jego historia. To uniwersalne narzędzie, które każdy może wziąć i użyć.

 

Ale uwaga – to nie jest modne motto. To nie jest hasztag. To zobowiązanie. Bo jeśli powiesz o sobie, że masz Mamba Mentality, to lepiej, żeby twoje czyny to udowodniły. Bo w tej filozofii nie ma miejsca na pustą gadkę. Albo ciśniesz proces, albo się nie liczysz.

 

„Nigdy nie odczuwałem presji z zewnątrz. Wiedziałem, co chcę osiągnąć, i wiedziałem, jak wiele potrzeba pracy, żeby te cele zrealizować. Wziąłem się więc ostro do roboty i zaufałem sobie.

Poza tym oczekiwania, które sam miałem wobec siebie, i tak były wyższe od tego, czego mógłby ode mnie oczekiwać ktokolwiek inny.”

 

Presja. Słowo, które dla większości ludzi brzmi jak wyrok. „Nie wytrzymam presji, za duże oczekiwania, wszyscy na mnie patrzą…” – znasz to, prawda? Ale Kobe powiedział coś, co rozpierdala to myślenie w pył: „Nigdy nie czułem presji z zewnątrz”.

 

Dlaczego? Bo jego własne oczekiwania wobec siebie zawsze były wyższe niż to, czego ktokolwiek mógł od niego żądać. Publiczność? Media? Trener? Kibice? – oni nie byli w stanie narzucić mu poprzeczki wyżej, niż on sam ją sobie ustawił.

 

I teraz zobacz – większość ludzi ucieka od presji, Kobe ją wchłaniał. Ale nie wchłaniał tej zewnętrznej, bo ona jest iluzją. Presja z zewnątrz istnieje tylko wtedy, jeśli sam w nią uwierzysz. On nie wierzył. On miał własny, wewnętrzny standard – i to był killer.

To jest sedno bycia przerabiaczem, tym, o czym mówił Grover – Cleaner nie reaguje na oczekiwania świata. Cleaner ustawia własne. I ustawia je tak wysoko, że inni nawet nie mają odwagi pomyśleć o takim poziomie.

 

I tu jest lekcja dla ciebie: jeśli czujesz, że presja cię zjada, to znaczy, że grasz nie swoją grę. Że żyjesz pod czyjeś oczekiwania. Że boisz się, co powiedzą inni. A prawda jest brutalnie prosta – dopóki nie postawisz przed sobą standardów, które przebijają wszystko dookoła, zawsze będziesz niewolnikiem cudzych oczekiwań.

 

Kobe nigdy nie był. I dlatego był zabójcą na parkiecie.

 

“Ludzie bardzo się podniecają ważnymi rzutami. Tyle że taki rzut to tylko jeden rzut. Jeśli oddajesz tysiące rzutów dziennie, jest to jeden z tysiąca rzutów. A jeśli często trafiasz, to cóż, oznacza to jeden celny rzut więcej. Od samego początku tak właśnie wyglądało moje nastawienie.

Ten konkretny rzut to był trójka, która doprowadziła do remisu w Finałach NBA. Niezależnie od tego, co miało się wydarzyć, musiałem dostać w tamtej akcji piłkę. Wiedziałem, że obrona będzie mnie próbowała zatrzymać, ale nie miało to żadnego znaczenia. Zamierzałem zrobić to, co musiałem wtedy zrobić, żeby zdobyć punkty. Kiedy już nasz piłkę, musisz wiedzieć, kto cię kryje. I musisz nie tylko to wiedzieć, musisz wiedzieć – a ja wiedziałem, jaką strategię w obronie wybierze Rip Hamilton. Rip był świetny w najistotniejszych aspektach koszykówki i wiadomo było, że będzie przeciwko mnie bronił na serio. Nie robił więc, poza tym, co powinien robić, a to zazwyczaj wystarcza. Ale nie w moim przypadku. To, że ktoś broni przeciwko mnie na serio, nie było w stanie mnie powstrzymać.

Zmierzłem go więc wzrokiem, zachowałem w myślach wszystkie potrzebne informacje i zmusiłem go, żeby zrobił to, co chciałem, żeby zrobił. Poszedłem z piłką na skrzydło, wykonałem zwód, po czym wyskoczyłem w górę, wiedząc, że będzie w stanie przeciwstawić się temu, jedynie wyciągając ręce wysoko w górę. A wtedy wiadomo już było, że albo trafię, albo nie.

Byliśmy wtedy całkiem dobrze rozstawieni. Nawet jeśli ktoś chciałby pomóc Ripowi, nie byłby w stanie tego zrobić. Byliśmy rozłożeni po całym parkiecie i zadbaliśmy o to, żeby potencjalna pomoc w obronie znajdowała się bardzo daleko. Zanim się zorientowali, mój rzut, oddany po szybko rozegranej akcji, znajdował się już w powietrzu.

Ostatnią rzeczą, jaką możecie zauważyć na zdjęciu, jest to, jak wysoko się znajduję. I to też nie wydarzyło się przypadkiem. To była końcówka meczu, w Finałach, a ja byłem w stanie wyskoczyć aż tak wysoko, bo byłem w świetnej formie. To mała rzecz, ale robi wielką różnicę.”

 

„Wielki rzut to tylko kolejny rzut.”

 

To zdanie brzmi prosto, ale niesie całą filozofię Kobe’ego. Ludzie widzą highlighty, widzą te momenty w Finałach i myślą: „Wow, magia!”. A dla niego? Rutyna. Jeśli oddajesz tysiące rzutów dziennie, to finałowa trójka nie jest żadnym świętym graalem – to po prostu kolejny z tysięcy rzutów.

 

I tu właśnie leży różnica między amatorami a killerami. Przeciętny gracz w takiej chwili spina się, bo to „najważniejszy moment”. Kobe nie pompował tego w głowie. Jego mindset: „Robię swoje. Trafi albo nie, ale decyzja została podjęta zanim piłka opuściła rękę.”

 

Zwróć uwagę, jak on analizował tę akcję. Wiedział, że Rip Hamilton będzie go krył i dokładnie przewidział jego zachowania. To nie był chaos. To była szachownica. Zmierzył go wzrokiem, zmusił do ruchu, którego chciał, i odpalił swój rzut. W tym momencie cała presja znika, zostaje czysta mechanika – setki powtórzeń wylane na treningach i warunkowanie warunkowania. 

 

I jeszcze jeden detal: forma. Na zdjęciu z tej akcji widać, jak wysoko wyskoczył. Końcówka meczu, finały NBA, a on ma w nogach tyle dynamitu, że wygląda jakby dopiero wszedł z rozgrzewki. To właśnie różni wielkich od dobrych. Nie talent. Nie szczęście. Forma wypracowana w nocy, kiedy nikt nie patrzył.

 

To jest lekcja: nie mitologizuj momentów. Jeśli robisz swoje tylko codziennie, na pełnej intensywności, to finałowa akcja w twoim życiu będzie wyglądać dokładnie tak samo jak setki powtórzeń wcześniej. A wtedy możesz powiedzieć, tak jak Kobe: „Wielki rzut? To tylko kolejny rzut.” Tak działają WYMIATACZE.

 

„Oczywiście wiedziałem, że jestem silniejszy od Reggiego Millera. Nie wiem, czy znajdowało się to w mojej głowie, ale na pewno czułem, że jestem większym zabijaką. Wchodziłem pod kosz, nie bałem się atakować. Kiedy wchodzi się w ten sposób pod kosz, wykorzystuje się nie tylko ręce, ale całe ciało. Wykorzystuje się je po to, żeby oddzielić się od rywali. Niejednokrotnie, w przypadku wielu rywali, to obrońca staje się atakującym, a atakujący się temu poddaje. Ale ja nigdy nie zachowywałem się w ten sposób. Kiedy wchodziłem pod kosz, to ja byłem atakującym i to nie ja ryzykowałem, że złapię kontuzję, to oni mogli ją złapać. Niezależnie od tego, czy nazywasz się Reggie, czy Shaq – ja zawsze wchodzę pod kosz ostro i sprawiam, że dwa razy się zastanowisz, czy na pewno chcesz stanąć mi na drodze.”

 

To jest właśnie esencja mentalności zabójcy. Kobe nie mówi tu o technice, o schematach gry, o jakimś wyuczeniu ruchów. On mówi o nastawieniu, które robi różnicę. Bo większość zawodników, gdy wbija pod kosz, kalkuluje: „Kurde, mogę złapać faul, mogę się połamać, mogę dostać blok”. I ta kalkulacja odbiera im agresję.

 

Kobe? On odwracał logikę. W jego głowie nigdy nie było: „mogę się połamać”. W jego głowie było: „to oni mogą się połamać, jeśli staną mi na drodze”. To jest odwrócenie ról – nie jesteś ofiarą presji, jesteś jej źródłem. Nie jesteś atakowanym, jesteś atakującym.

 

I to jest uniwersalna lekcja: albo wchodzisz w życie z lękiem, że coś cię uderzy, albo sam stajesz się tym, czego inni muszą się bać. Kobe wiedział, że jego siła, jego agresja, jego bezkompromisowość sprawią, że rywal dwa razy się zastanowi, zanim spróbuje wejść mu w drogę.

 

Tak samo działa to w biznesie, w sporcie, w życiu. Jak wchodzisz na salę negocjacyjną, na scenę, do projektu – to ty masz być tym, kto nadaje ton. Bo jak nie, to automatycznie oddajesz kontrolę i zaczynasz grać w czyjąś grę.

 

Kobe mówi: „ja zawsze wchodzę ostro pod kosz”. I to jest klucz. Nieważne, kto stoi naprzeciwko – Miller, Shaq, czy cały świat. On nie pyta, czy może, on nie pyta, czy warto. On wchodzi tak, że reszta musi się dostosować.

 

„Na zakończenie mojego pierwszego sezonu w NBA awansowaliśmy do Półfinałów Konferencji, w których zmierzyliśmy się z Utah. Ale w decydującym piątym meczu serii wypuściłem cztery airballe i straciliśmy szansę na mistrzostwo. Te rzuty sprawiły, że zrozumiałem, nad czym muszę najbardziej popracować – nad swoją siłą. To właśnie dały mi tamte airballe.

Nerwy nie stanowiły dla mnie w tym meczu problemu. Tyle że nie byłem wystarczająco silny, żeby dorzucić do kosza. Moje nogi były miękkie niczym spaghetti, nie radziły sobie z długim, wyczerpującym sezonem. Jak zamierzałem na to odpowiedzieć? Fundując sobie intensywny program ćwiczeń na siłowni. Przed rozpoczęciem kolejnego sezonu moje nogi i ręce stały się znacznie silniejsze, a ja byłem gotów zacząć z nową energią.

W ogóle nie martwiłem się tym, jak na mój fatalny występ zareaguje klub albo kibice. Wiedziałem, że włożę teraz mnóstwo pracy w treningi, i to właśnie zrobiłem. Właściwie to jak tylko wylądowaliśmy, od razu pojechałem do hali liceum Pacific Palisades i przez całą noc rzucałem do kosza. Następnego dnia znów tam wróciłem i ćwiczyłem. Pracowałem, pracowałem i pracowałem.

W ogóle nie myślałem sobie wtedy niczego w stylu: „O nie, już nigdy nie będę miał takiej szansy”. Czułem, jakie jest moje przeznaczenie. Czułem – a właściwie to wiedziałem – że moja przyszłość jest nieuchronna i nikt ani nic, żaden gorszy mecz czy gorsze zagranie, tego nie zmieni.”

 

To jest ten moment, który u większości ludzi złamałby psychikę. Młody zawodnik wchodzi w play-offy, pudłuje cztery razy z rzędu, cała seria leci w piach – i co dalej? Większość by się załamała, schowała w cień, myślała „spieprzyłem, koniec, nie nadaję się”. Kobe zrobił coś odwrotnego.

 

On potraktował porażkę jako rentgen własnych braków. Zamiast gadać o presji, o psychologii, o „braku szczęścia” – wskazał palcem: „to nie nerwy, to siła”. Zdiagnozował problem i od razu przeszedł do roboty. Zero użalania się, zero wymówek.

 

To jest sedno mentalności Mamby – porażka nie jest wyrokiem, jest informacją zwrotną. Kobe po meczu nie wsiadł w depresję, tylko w samochód, pojechał do hali i rzucał piłkę do kosza całą noc. Bo wiedział jedno: przyszłość jest nieuchronna, jeśli masz w sobie determinację.

 

Zauważ, że on mówi: „Czułem – a właściwie wiedziałem – że moja przyszłość jest nieuchronna i nikt ani nic, żaden gorszy mecz tego nie zmieni.” To jest brutalna wiara w siebie. On nie pozwalał, by jedno wydarzenie zdefiniowało jego karierę.

 

I to jest lekcja dla każdego z nas: nie chodzi o to, co ci się przytrafia. Chodzi o to, co z tym zrobisz. Każdy „airball” w twoim życiu to tylko informacja, gdzie jeszcze musisz dorzucić pracy.

 

„Od tego sezonu nie istniało już nic, co byłoby w stanie mnie zatrzymać – emocjonalnie, mentalnie, fizycznie czy strategicznie. Skoro już osiągnąłem ten poziom, nie było niczego – no, może poza odebraniem mi zdrowia – co ktokolwiek mógłby w kolejnych latach zrobić, żeby mnie spowolnić. W tamtej chwili chodziło tylko o to, żeby Lakers wsparli mnie wystarczającą porcją talentu, żebyśmy mogli walczyć o mistrzostwo.

Myślę, że niektórzy mogą mieć trudności z utrzymaniem koncentracji po osiągnięciu szczytu. Ale nie ja. Nigdy nie miałem dość. Zawsze chciałem być jeszcze lepszy i pragnąłem więcej. Nie potrafię tego wytłumaczyć, może poza tym, że choć uwielbiałem koszykówkę, miałem strasznie krótką pamięć. A to napędzało mnie codziennie, aż do dnia, w którym odwiesiłem buty na kołek.”

 

To jest jeden z tych fragmentów, które pokazują obsesję. Kobe osiągnął poziom, na którym praktycznie nikt nie był w stanie go zatrzymać. Normalny człowiek – nawet sportowiec – w takiej sytuacji zwalnia, bo czuje, że już „jest na szczycie”. Ale nie Kobe. On sam mówi: „Nigdy nie miałem dość. Zawsze chciałem być jeszcze lepszy i pragnąłem więcej.”

 

I teraz spójrz – jego sekretem była „krótka pamięć”. On nie żył tym, co było wczoraj. Nie kolekcjonował sukcesów jak medali do gabloty. Dla niego każdy dzień był od nowa walką o progres. Wygrał finały? Fajnie, ale jutro znowu hala, znowu trening, znowu praca.

 

To jest różnica między dobrym a wielkim. Dobrzy osiągają cel i świętują. Wielcy osiągają cel i pytają: „co dalej?”

 

Dla ludzi z zewnątrz to często wygląda jak obsesja, wręcz szaleństwo – bo jak to, gość wygrywa mistrzostwa i dalej jest głodny? Ale właśnie to odróżnia zwykłych zawodników od przerabiaczy, domykaczy i wymiataczy, o których pisze Tim Grover.

 

Mięso? Jeśli chcesz być naprawdę nie do zatrzymania, musisz wyhodować w sobie ten głód. Głód, który nie gaśnie po pierwszym sukcesie. Głód, który każe ci codziennie wychodzić na parkiet swojego życia i pytać: „Jak mogę być dzisiaj lepszy niż wczoraj?”

 

„To, jak dobrze znasz mnie i moje umiejętności koszykarskie, nie ma znaczenia. Nie ma znaczenia to, że gramy przeciwko sobie od lat, albo nawet to, że przez jakiś czas byliśmy kolegami z drużyny. Nic ci nie pomoże w tym, żeby mnie skutecznie pokryć.

Być może wiesz, w którym kierunku wolałbym pójść. Ale ostatecznie i tak nie ma to znaczenia, bo równie łatwo mogę pójść w przeciwną stronę. Być może wydaje ci się, że znasz moje tempo, że czujesz mój rytm, tyle że czegoś takiego nie ma. Zawsze przywiązywałem wagę do tego, żeby tak dostosowywać tempo swojego ataku, by móc urwać się obrońcom. W gruncie rzeczy im więcej wiedziałeś na temat tego, jak gram, tym trudniej tak naprawdę było ci mnie pokryć.

Kiedy studiujesz materiały wideo i obserwujesz detale podczas treningów, możesz zwrócić uwagę na jakiś niuans albo słabość. W sumie sam przecież bez przerwy analizowałem swoich kolegów z drużyny i rywali. Uczyłem się tego, jak słowo grają, jak bardzo są wytrwali i raz na jakiś czas udawało mi się zidentyfikować jakieś słabości. Zapisywałem to sobie w pamięci i miałem nadzieję, że mi się przyda, gdy już przyjdzie nam kiedyś zagrać przeciwko sobie.

Podczas wakacji też to robiłem, podobnie jak w trakcie zgrupowań reprezentacji narodowej. W szczególności bez przerwy prowokowałem LeBrona i KD, nabijałem się z ich braków w grze pod koszem.

Ale muszę im przyznać, że bardzo ten element gry w koszykówkę rozwinęli i dziś rada już sobie pod koszem bez najmniejszych problemów.

To, co różni największych koszykarzy od koszykarzy wybitnych, to umiejętność samooceny, diagnozowania swoich słabości i zamieniania ich w siłę.”

 

To jest mistrzostwo w czystej postaci – Kobe nie tylko znał swoje mocne strony, ale obsesyjnie analizował swoje słabości. Nie udawał, że ich nie ma. Nie chował ich pod dywan. On je obnażał – najpierw przed sobą, potem przed światem. I zamiast pozwolić, żeby były jego ograniczeniem, zamieniał je w broń.

 

Większość ludzi robi odwrotnie. Boją się spojrzeć w lustro, boją się nazwać rzeczy po imieniu: „jestem za wolny, mam słabe nogi, brakuje mi siły, brak mi dyscypliny”. Kobe brał te niedostatki, patrzył im w oczy i mówił: „Dobra, to właśnie nad tym będę pracować. Aż w końcu zrobię z tego swoją przewagę.”

 

Widzisz różnicę?

  • przerabiacz ucieka od swoich wad.
  • domykacz je maskuje.
  • wymiatacz bierze je na warsztat i robi z nich coś, co przeraża rywali.

I to jest clue „Mamba Mentality”. Nie chodzi o perfekcję od początku. Chodzi o brutalną szczerość wobec siebie. Jeśli jesteś w stanie nazwać swoje słabości i potraktować je jak projekt do poprawy – jesteś już o kilka kroków dalej niż 90% ludzi, którzy całe życie spędzają na ich ukrywaniu.

 

Widzisz… cała ta mentalność Mamby, to nie są frazesy, to nie są złote myśli z Instagrama. To jest sposób życia. Kobe w kółko powtarzał – presja nie istnieje, bo największe oczekiwania miał wobec siebie. Każdy rzut był tylko kolejnym rzutem. Każdy mecz – kolejną okazją do roboty. A każda porażka – nie tragedią, tylko wskazówką, gdzie trzeba przycisnąć mocniej.

 

I to jest lekcja, którą możesz zajebać do swojego życia tu i teraz. Nie ważne, czy prowadzisz firmę, czy idziesz na siłkę, czy walczysz ze swoimi demonami – Twoja robota to Twoja odpowiedzialność. Nie świat, nie trener, nie okoliczności. Ty. Albo bierzesz to na klatę, albo zostajesz statystą we własnym życiu.

 

Kobe miał obsesję. Nie szukał motywacji – bo motywacja jest dla turystów. On miał dyscyplinę, rytuał, mentalność zabójcy. I dokładnie tego Ci potrzeba – żeby codziennie odpalać się na pełnej kurwie, nawet jeśli nikomu innemu już się nie chce.

 

Więc teraz masz wybór. Możesz to wyłączyć, wzruszyć ramionami i dalej żyć byle jak. Ale jeśli cokolwiek w Tobie właśnie drgnęło – jeśli poczułeś, że to jest moment, żeby coś pierdolnąć na poważnie – to wiesz, co masz robić.

 

Mamba Mentality to nie inspiracja. To wybór – albo wstajesz, oddychasz i robisz, albo “nie marnuj tlenu..”

 

To był, Bartłomiej Florek – oproblemachinaczej.pl

O problemach inaczej - 🔴 Być Jak MIKE TYSON – „Iron Mike” Mentalność BESTII 🧠

🔴 Być Jak MIKE TYSON – „Iron Mike” Mentalność BESTII 🧠

BYĆ JAK MIKE TYSON „Iron Mike” i Mentalność BESTII

 

 

 

Dzień dobry, dzień dobry, z tej strony Bartłomiej Florek – oproblemachinaczej.pl

W dzisiejszym wpisie i jednocześnie podcaście, rozłożymy sobie na talerzu niczym wykwintne danie, filozofię Mike’a Tysona, który w temacie skuteczności i performance’u może powiedzieć nam wiele, albo nawet zbyt wiele. Chociaż.. W sumie.. Czego by i tak nie powiedział, i czego nie powiedziałbym Ci ja.. słuchanie, a robienie to dwie różne rzeczy. Chcenie, a robienie to też dwie różne rzeczy. Nazwijmy to “wiedzenie”, a robienie to też dwie różne rzeczy. Bo jak mawiał Alfred Adler: “Ludzie zbyt dużo wiedzą, a zbyt mało rozumieją”. Czyli.. Chuj z tego, że wiesz, skoro nie rozumiesz i dalej i nie robisz. Po tym jakże krótkim wstępie, mam nadzieję, że zgodnie z zasadą 5/15/80 – 80% słuchaczy nam już właśnie odpadło i zostali tylko Ci, którzy rzeczywiście choć cokolwiek robią, a nie tylko wiedzą. Tak więc, jeśli jesteś gotów i gotowa przyjąć i przejąć tajniki filozofii i postawy, którymi kierował się “Żelazny Mike”, po czym również zechcesz przełożyć je na swoje życie i swoje WYNIKI, to…

 

„Każdy ma plan, dopóki nie dostanie w pysk.”

 

To jest cytat, który powinno się wytatuować na czole wszystkim biznesowym „coachom” od strategii i ludziom, którzy myślą, że życie to Excel. Tyson mówi to w kontekście boksu – bo w ringu każdy przeciwnik ma swoją wizję, taktykę, wyobrażenie o tym, co zrobi. A potem dostaje pierwszy mocny cios i… ta cała architektura myśli rozsypuje się jak domek z kart.

Weźmy przykład z jego walki z Michaelem Spinksem w 1988 roku. Spinks był niepokonany, mistrz świata wagi półciężkiej i ciężkiej, facet z rekordem 31–0. Wyszedł z planem na dystans, chciał „przetrwać” pierwsze rundy. Tyson potrzebował… 91 sekund, żeby go znokautować. Cały plan Spinksa – cała strategia – skończyła się na pierwszym ciosie w brodę.

To jest dokładnie to, o czym napisałem w swojej nowej książce, której tytułu jeszcze Ci nie zdradzę: ludzie mają iluzję kontroli. Chcą mieć „plan” na życie, biznes, związek. Ale plan działa tylko w przewidywalnym środowisku. W realu – dostajesz „cios” w formie zdrady, bankructwa, diagnozy od lekarza – i nagle okazuje się, że twoje „ustawki” nie znaczą nic.

Nietzsche by powiedział: „Ten, kto ma dlaczego, zniesie każde jak.” Ale tylko wtedy, gdy jest gotów to „jak” zmieniać w biegu. Tyson robił to instynktownie – adaptował się w sekundę, bo wiedział, że rzeczywistość to ring, a ring nie czyta twoich notatek.

Nie zakochuj się w planie. Zakochaj się w adaptacji i procesie. Ludzie, którzy wygrywają, to nie ci, którzy mieli najlepszy plan – to ci, którzy potrafili reagować, gdy plan poszedł się jebać. Jedno z podstawowych założeń NLP mówi jasno: “w każdej sytuacji wygrywa ten, kto jest najbardziej elastyczny.”

 

„Nie próbuję zastraszać nikogo przed walką. To nonsens. Zastraszam ludzi, uderzając ich.”

 

Ten cytat to esencja Tysona – żadnych gierek, żadnego pieprzenia w mediach, tylko brutalny dowód na ringu.
W boksie – i w życiu – większość ludzi próbuje zastraszyć innych słowami. Krzyczą, grożą, próbują pokazać „dominację” gestami, drogimi zegarkami, postami w social media. Tyson miał na to prostą metodę: nie marnuj energii na pierdoły – pokaż, że jesteś groźny w momencie, gdy to ma znaczenie.


Weźmy jego wejścia na ring. Większość bokserów wchodziła w haftowanych szlafrokach, z muzyką, z pompą. Tyson? Czarne spodenki, czarne buty bez skarpet, ręcznik z dziurą na głowę zamiast szlafroka. Zero blichtru. Zero gadki. Tylko spojrzenie, które mówiło: „Za chwilę zniszczę cię fizycznie i psychicznie”. I to działało – przeciwnicy często byli przegrani, zanim padł pierwszy gong, bo czuli to napięcie jak zwierzyna przed drapieżnikiem.


To o czym napisałem w swojej najnowszej książce, która niebawem ujrzy światło dzienne – prawdziwa siła nie potrzebuje deklaracji. Nie musisz mówić „jestem groźny” ani „jestem najlepszy”. Wystarczy, że pokażesz to wtedy, gdy sytuacja wymaga działania.
W psychologii to jest różnica między signaling (wysyłaniem sygnałów) a proof of work (dowodem pracy). Ludzie z niską pewnością siebie próbują zastraszać sygnałami – markami, tytułami, słowami. Ludzie z prawdziwą mocą po prostu robią swoje, a efekty mówią same za siebie.


Morita powiedziałby: „Nie skupiaj się na uczuciu, tylko na działaniu.” Tyson wcielał to w życie. On nie musiał czuć się „groźny” – on robił rzeczy, które czyniły go groźnym.
I to jest lekcja dla każdego: nigdy nie próbuj przekonywać ludzi, że jesteś niebezpieczny. Spraw, by to odkryli sami – wtedy będzie za późno, by mogli się przygotować.

 

„Kiedy walczę z kimś, chcę złamać jego wolę. Chcę zabrać jego męskość. Chcę wyrwać mu serce i pokazać je jemu.”

 

To już nie jest sportowa gadka. To jest wojna. Tyson wprost mówi, że nie chodzi o punkty, o sędziów, o statystyki. Chodzi o unicestwienie przeciwnika w jego własnej głowie.
On rozumiał coś, czego większość ludzi nie chce przyjąć do wiadomości – że prawdziwa walka zaczyna się i kończy w psychice. Złamać człowieka to znaczy sprawić, że on sam przestanie wierzyć, że może wygrać.


Weźmy jego starcie z Trevorem Berbickiem w 1986 roku – walka, w której Tyson stał się najmłodszym mistrzem świata wagi ciężkiej. Tyson nie tylko go bił – on go niszczył mentalnie. Berbick padał na deski, wstawał, padał znowu, zataczał się, próbował uciec, ale Tyson szedł za nim jak predator. Sędzia przerwał walkę, bo Berbick był już wrakiem – i to nie tylko fizycznie. Tyson wyrwał mu serce w sensie metaforycznym, a w oczach miał to, co sam nazywał „instynktem mordercy”.


O tym również napisałem w.. tak kurwa, Florek napisał nową książkę i będzie to podkreślał jeszcze kilka dobrych razy.. – w kontekście instynktu drapieżnika – w świecie ludzi i biznesu to działa tak samo. Jeśli chcesz wygrać w negocjacjach, w rywalizacji o kontrakt, w sprzedaży, to czasem musisz iść po mentalny nokaut, a nie po minimalne zwycięstwo.
To nie oznacza bycia sadystą – oznacza, że nie zostawiasz przeciwnikowi przestrzeni na powrót. Zamykasz wszystkie drogi ucieczki, aż w końcu jego wola po prostu się kruszy.


Viktor Frankl mówił, że człowiek potrafi przeżyć prawie wszystko, jeśli zachowa sens i nadzieję. Tyson wiedział, że jeśli odbierzesz człowiekowi tę nadzieję, możesz wygrać, zanim walka się skończy.
Nietzsche dodaje do tego swoją pikanterię: „Ten, kto walczy z potworami, musi uważać, by samemu nie stać się potworem.” I to jest ironia Tysona – on był potworem na ringu, ale wiedział, kiedy tę bestię uwalniać, a kiedy chować.


Lennox Lewis, jego wieloletni rywal, powiedział kiedyś, że Tyson miał w oczach „coś, co mówiło: zjem cię żywcem”. I to nie jest metafora – w walce z Evanderem Holyfieldem Tyson dosłownie ugryzł go w ucho.
Nie chodzi o to, że to było racjonalne. Chodzi o to, że to był jego sposób na wysłanie komunikatu: „Nie mam granic. Mogę zrobić wszystko.”
To jest psychologiczna broń masowego rażenia – pokazanie, że jesteś w stanie przekroczyć próg, którego inni nawet nie dotkną.

 

„Strach może być twoim najlepszym przyjacielem lub najgorszym wrogiem. Jest jak ogień. Jeśli go kontrolujesz, ogrzeje ci dom, ale jeśli nie — spali wszystko do popiołu.”

 

To jest jeden z tych cytatów, które brzmią prosto, ale pod spodem mają cały podręcznik psychologii, neurobiologii i sztuki przetrwania.
Tyson wiedział, co mówi – bo był człowiekiem, który strach poznał od podszewki.
I nie mówię tu o metaforycznym „strachu” w stylu „boję się publicznych wystąpień” czy „boję się, że ktoś mnie skrytykuje na Instagramie”.
Mówię o strachu realnym, pierwotnym, takim, który czujesz w trzewiach – strachu dziecka z Brooklynu, które dorasta w świecie, gdzie śmierć, pobicie, więzienie to codzienność.

Mike wychowywał się w Brownsville – jednej z najniebezpieczniejszych dzielnic Nowego Jorku. Był drobnym, jąkającym się chłopakiem z dużymi okularami. Był bity, wyszydzany, okradany. Pierwszy raz trafił do poprawczaka w wieku 13 lat.
I wtedy poznał Cusa D’Amato – człowieka, który zmienił jego życie. Cus powtarzał:

„Strach jest jak ogień – jeśli go kontrolujesz, ogrzeje cię; jeśli wymknie się spod kontroli, spali cię.”
To jest dokładnie ta myśl, którą Tyson później powtarzał w wywiadach.

Cus nauczył go, że każdy zawodnik wchodzi na ring przestraszony. Różnica jest taka, że przegrany pozwala strachowi się sparaliżować, a zwycięzca – zamienia ten strach w energię, w czujność, w instynkt drapieżnika.
Tyson wychodził na ring ze strachem – ale zamiast z nim walczyć, brał go pod rękę i robił z niego sojusznika.

 

Strach to nie jest wróg. Strach to mechanizm ostrzegawczy, który uratował gatunek ludzki przed wyginięciem. Nie zgadniesz, ale o tym też napisałem w książce.
W mózgu odpowiada za to ciało migdałowate (amygdala). Ono reaguje szybciej niż twoja świadomość. Widzi zagrożenie – odpala alarm – i zanim zdążysz pomyśleć, twoje ciało jest gotowe do walki lub ucieczki.
Problem polega na tym, że u większości ludzi amygdala przejmuje stery na stałe. I zamiast używać strachu jako narzędzia, pozwalają, żeby to strach nimi rządził.

Tyson rozumiał to intuicyjnie. Wiedział, że strach w kontrolowanej dawce to doping: wyostrza zmysły, zwiększa siłę, podnosi koncentrację. Ale jeśli strach wymknie się spod kontroli – zamienia cię w zwłoki, które tylko czekają na cios.

Viktor Frankl – człowiek, który przeżył Auschwitz – mówił, że lęk przed cierpieniem jest gorszy niż samo cierpienie.
Tyson mówił to samo, ale w swojej wersji: „Jeśli boisz się walki, to już przegrałeś, zanim ona się zaczęła.”
Frankl miał rację – strach jest często iluzją, która paraliżuje, zanim rzeczywiste zagrożenie w ogóle nadejdzie.

Shoma Morita – japoński psychiatra – powtarzał, że emocje są jak pogoda: nie możesz kontrolować tego, czy dziś pada, ale możesz zdecydować, czy weźmiesz parasol i pójdziesz w drogę.
Tyson stosował to podejście na ringu – nie próbował „pozbyć się” strachu, tylko ruszał z nim w kierunku celu.

Nietzsche? On by się tu uśmiechnął pod wąsem. Dla niego strach był jednym z narzędzi „woli mocy”. Bo jeśli potrafisz spojrzeć strachowi w oczy i iść dalej, to już jesteś na poziomie, na którym 99% ludzi się zatrzymuje.

 

Anegdota – strach przed Busterem Douglasem

 

Przed walką z Busterem Douglasem w 1990 roku Tyson był w totalnym chaosie prywatnym – narkotyki, brak treningów, problemy w związku.
I – paradoksalnie – właśnie wtedy strach powinien był być jego sprzymierzeńcem. Ale Tyson go zignorował. Wyszedł na ring pewny siebie, bez tej czujności, jaką dawał mu kontrolowany lęk.
Efekt? Największa sensacja w historii boksu – Tyson, niepokonany, został znokautowany w 10. rundzie.
Stracił pasy mistrza świata i zrozumiał, że strach jest jak pas bezpieczeństwa – nie zauważasz go, gdy działa, ale gdy go zdejmiesz, przy pierwszym wypadku możesz zginąć.

Strach nie jest powodem, żeby się wycofać. Jest powodem, żeby być czujnym, szybkim, precyzyjnym.
To jest ogień – możesz nim gotować lub spalić dom.
Tyson wiedział, że bez strachu człowiek robi się arogancki, a zbyt dużo strachu – robi z ciebie ofiarę.
Dlatego trzeba znaleźć punkt, w którym strach jest twoim napędem, a nie twoim kierowcą.

 

„Walka to nie tylko fizyczność, walka to duchowość. To determinacja i wola człowieka.”

 

Ludzie patrzyli na Tysona i widzieli gościa, który wchodzi, wali kolesia w łeb i wychodzi.
Problem w tym, że to tylko wierzchołek góry lodowej. Tyson nigdy nie był wyłącznie maszyną do zabijania – on był też cholernym „mnichiem” w rękawicach bokserskich.
Bo prawdziwa walka – ta, w której wygrywa się naprawdę – dzieje się na poziomie ducha, a nie mięśni.

Cus D’Amato – jego mentor – miał obsesję na punkcie psychiki zawodnika. Powtarzał, że „mistrz to ktoś, kto potrafi robić to, czego inni nie potrafią, nawet kiedy sam się boi”.
Tyson chłonął te lekcje.
Jego treningi były brutalne fizycznie, ale miały też wymiar mentalny. Cus uczył go, jak wchodzić w stan, w którym nie myśli się o ciosach, tylko jest się w walce. Jak w zen – zero przeszłości, zero przyszłości, tylko tu i teraz.
Tyson opowiadał, że wchodząc na ring, miał wrażenie, jakby odłączał się od ciała – jakby był jednocześnie w środku walki i nad nią, patrząc z góry.

 

Psychologia – flow i trans wojownika

To o czym napisałem w swojej najnowszej książce, która niebawem ujrzy światło dzienne – nauka nazywa to „stanem flow”.
To moment, w którym czas się rozciąga, a twoje ciało działa bez udziału świadomego myślenia.
W boksie to jest moment, kiedy widzisz cios przeciwnika w zwolnionym tempie. W biznesie – kiedy potrafisz w ciągu godziny zrobić pracę, na którą inni potrzebują tygodnia. W życiu – kiedy działasz jak automat, ale automat zaprogramowany na perfekcję.

Tyson wchodził w ten stan poprzez trening i mentalne przygotowanie. Powtarzał kombinacje tysięce razy, aż w ringu nie musiał już o nich myśleć. I to jest właśnie „duchowość walki” – moment, w którym nie jesteś już tylko facetem z mięśniami, tylko stajesz się ucieleśnieniem samego aktu walki.

 

Filozofia – od samurajów po Nietzschego

W kulturze samurajów była zasada mushin – „umysł bez myśli”. To stan, w którym wojownik działa bez wahania, bez analizy, w pełnej harmonii z ruchem.
Tyson – chociaż dorastał w betonowej dżungli, a nie w Japonii – miał dokładnie to samo podejście.
Nietzsche powiedziałby, że to moment, w którym „wola mocy” przepływa przez człowieka bez oporu – kiedy jesteś narzędziem własnego instynktu.

Viktor Frankl dorzuciłby tu, że nawet w walce – dosłownie czy metaforycznie – możesz nadać sens cierpieniu. Tyson znosił fizyczny ból nie dlatego, że był masochistą, tylko dlatego, że widział w tym drogę do celu.

Larry Holmes był legendą – były mistrz świata, jeden z najlepszych techników w historii boksu. Wszyscy mówili, że jego doświadczenie, spryt i ringowy intelekt wystarczą, by unieszkodliwić młodego Tysona.
Ale Tyson wszedł do ringu jak w transie. Nie analizował, nie kalkulował – po prostu robił swoje. Cios za ciosem, presja za presją. Holmes padł trzy razy, zanim walka została przerwana.
Po wszystkim Tyson powiedział, że to była dla niego „osobista misja” – bo Holmes kiedyś pobił jego idola, Muhammada Alego. To nie była walka tylko o pas – to była walka o sens, o spuściznę.

 

Fizyczne przygotowanie jest ważne – ale to duch decyduje, czy wstaniesz po ciosie.
Tyson mówi wprost: „walka to duchowość”.
W praktyce – w pracy, w relacjach, w życiu – oznacza to, że wygrywają ci, którzy potrafią wejść w stan pełnej obecności. Bo tam nie ma miejsca na panikę, wątpliwości czy chaos. Tam jest tylko działanie.

 

„Dyscyplina to robienie tego, czego nienawidzisz… ale robienie tego, jakbyś to kochał.”

 

To jest zdanie, które powinno być na drzwiach każdej siłowni, sali treningowej, biura, pracowni artystycznej i – szczerze – na lodówkach wszystkich ludzi, którzy narzekają, że „nie mają motywacji”.
Bo właśnie w tym zdaniu Tyson odarł rozwój z całej tej kolorowej, motywacyjnej ściemy.

Mike Tyson w szczycie kariery miał rutynę, której większość ludzi by nie wytrzymała. Budził się o 4:00 rano – zanim wstało słońce – i zaczynał od biegu na kilka kilometrów. Potem śniadanie, siłownia, sparingi, technika, praca nad kombinacjami, wieczorem znowu trening.
I tak dzień w dzień, miesiącami, latami.
Nie dlatego, że „lubił” wstawać w środku nocy, biegać w zimnie i pluć płucami na asfalcie. On tego nienawidził. Ale wiedział, że to jest cena, jaką trzeba zapłacić, żeby być najlepszym.
Cus D’Amato wbił mu do głowy, że „dyscyplina to robienie tego, czego nie chcesz robić, w taki sposób, jakbyś to kochał” – bo to właśnie zabija lenistwo i litość dla samego siebie.

 

Psychologia – dlaczego motywacja to ściema

To o czym napisałem w swojej najnowszej książce, która niebawem ujrzy światło dzienne (tak, robię to celowo, żebyś pamiętał i pamiętała, żeby za chwilę ją zamówić) – motywacja jest jak kochanek na jedną noc: ekscytująca, ale krótkotrwała i zawodna.
Dyscyplina jest jak małżeństwo – wymaga zaangażowania, czasem jest niewygodna, ale to ona daje efekty na lata.

Badania pokazują, że mózg uwielbia unikać dyskomfortu (avoidance bias). Dlatego większość ludzi przerywa trening, dietę czy naukę nowej umiejętności w momencie, gdy pojawia się opór. Tyson był odwrotnością – on traktował opór jako znak, że idzie we właściwym kierunku.

 

Marek Aureliusz pisał, że „drogą do celu jest przeszkoda” – jeśli coś jest trudne, to właśnie dlatego warto to robić.
Samuraje mieli zasadę keiko – codziennego treningu bez względu na pogodę, nastrój, czy „chce mi się”.
Shoma Morita dodawał: nie walcz z tym, co czujesz. Jeśli nienawidzisz czegoś robić, zaakceptuj to uczucie… i rób to mimo wszystko.

Tyson stosował te zasady, nawet jeśli nigdy ich nie czytał. To jest ten „mnich w rękawicach”, o którym mówiłem wcześniej – człowiek, który potrafił zamienić nienawiść do czynności w rytuał, w coś, co wykonuje z perfekcyjną powtarzalnością.

 

W Catskill, gdzie trenował z Cusem, panowała zasada: żadnych wymówek. Pada śnieg? Trenujesz. Pada deszcz? Trenujesz. Czujesz się źle? Trenujesz.
Jest taka historia, że raz Tyson zaspał na poranny bieg. Cus nie nakrzyczał na niego, nie dał mu dodatkowych pompek – po prostu powiedział: „Mike, jeśli zaczniesz się usprawiedliwiać teraz, to za kilka lat będziesz usprawiedliwiać każdą swoją porażkę.”
Tyson nigdy więcej nie spóźnił się na poranny trening.

 

Jeżeli robisz coś tylko wtedy, gdy masz na to ochotę, to zawsze będziesz przegrywać z kimś, kto robi to codziennie, niezależnie od humoru.
Dyscyplina to nie magia – to wybór, powtarzany każdego dnia, nawet kiedy twoja głowa wrzeszczy: „nie chce mi się”.
Tyson to wiedział i dlatego mógł wyjść na ring gotowy zabić przeciwnika… a przeciwnik często już przegrał samym porównaniem tego, co robił on, a co robił Mike przez ostatnie miesiące.

 

„Jestem uzależniony od perfekcji. Problem w moim życiu jest taki, że byłem też uzależniony od chaosu. Doskonały chaos.”

 

To jest chyba jeden z najbardziej szczerych cytatów Tysona. Bo mówi tu nie tylko o boksie – mówi o całym swoim życiu.
Z jednej strony – obsesyjny perfekcjonista, który w ringu chciał, żeby każdy cios, każdy ruch, każda sekwencja była dokładnie taka, jak wyćwiczył.
Z drugiej – facet, który poza ringiem potrafił wpakować się w totalny burdel: narkotyki, hazard, kobiety, konflikty z prawem, impulsywne decyzje, które kosztowały go setki milionów.

 

W szczycie kariery Tyson miał wszystko: pieniądze, sławę, władzę. Ale miał też głód adrenaliny, który nie kończył się na ringu.
W boksie kontrolował każdy szczegół – od diety po taktykę. Ale kiedy walka się kończyła, często uciekał w sytuacje, w których panował chaos.
Był moment, że w ciągu jednego tygodnia potrafił wydać kilkaset tysięcy dolarów na imprezy, samochody i… egzotyczne zwierzęta. Miał m.in. tygrysy w ogrodzie. Kiedy dziennikarz zapytał, po co mu te tygrysy, odpowiedział: „Bo mogę.”
To był ten sam Tyson, który potrafił trenować z niemal wojskową dyscypliną, a chwilę później wylądować w więzieniu lub na odwyku.

 

Psychologia – równowaga między porządkiem a chaosem

To o czym napisałem w swojej najnowszej książce, która niebawem ujrzy światło dzienne – Jordan Peterson (którego pewnie nie kojarzysz z boksu, ale z psychologii) mówi, że człowiek potrzebuje równowagi między porządkiem a chaosem.
Porządek daje stabilność, przewidywalność, poczucie bezpieczeństwa. Chaos – rozwój, ryzyko, ekscytację.
Problem Tysona polegał na tym, że on potrafił wejść w absolutny porządek tylko w jednym obszarze – w boksie. A poza nim – ciągle wybierał chaos, bo to dawało mu intensywne bodźce.

I tu jest sedno: dla ludzi uzależnionych od adrenaliny, normalne życie jest… nie do zniesienia. Spokojny wieczór na kanapie to dla nich nuda, a nuda jest gorsza niż ból.
Dlatego wielu mistrzów sportu, kiedy kończy karierę, wpada w używki, przestępstwa albo skrajne hobby – próbują znaleźć substytut tej intensywności.

 

Filozofia – Nietzsche i destrukcja twórcza

Nietzsche pisał, że „trzeba mieć w sobie chaos, aby narodziła się tańcząca gwiazda”.
Tyson był ucieleśnieniem tego zdania – chaos napędzał jego kreatywność w ringu, jego nieprzewidywalność, to, co czyniło go najgroźniejszym bokserem na świecie.
Ale Nietzsche ostrzegał też, że jeśli chaos przejmie kontrolę, gwiazda może się spalić.
I dokładnie to widzieliśmy w życiu Tysona – momenty, kiedy chaos wymknął się spod kontroli, niszcząc jego reputację, finanse i relacje.

 

Po jednej z wygranych walk Tyson, zamiast świętować z drużyną czy odpoczywać, wsiadł do limuzyny i wyruszył na spontaniczną, kilkudniową imprezę. W trakcie tej „wycieczki” kupił kilka luksusowych samochodów, które rozdawał znajomym i przypadkowym ludziom.
To nie był racjonalny gest – to był czysty chaos, potrzeba natychmiastowego wyładowania energii po miesiącach koncentracji i reżimu treningowego.
I właśnie w tym jest ironia – ten sam mechanizm, który pozwalał mu osiągać perfekcję na ringu, pchał go w destrukcję poza nim.

 

Perfekcja i chaos to jak dwa bieguny tej samej baterii. Jeden daje ci moc, drugi potrafi cię spalić.
Tyson pokazuje, że można być jednocześnie mistrzem samokontroli i mistrzem autodestrukcji – i że sztuką jest nie tylko osiągnąć perfekcję, ale też utrzymać ją, kiedy ring się kończy, a reflektory gasną.
Bo prawdziwy mistrz to ten, który potrafi ujarzmić chaos, a nie tylko korzystać z jego energii.

 

„Prawdziwa wolność to nieposiadanie niczego. Byłem wolniejszy, kiedy nie miałem ani centa.”

 

To brzmi jak paradoks. Facet, który w swoim życiu zarobił ponad 300 milionów dolarów, mówi, że największą wolność czuł wtedy, kiedy nie miał NIC.
Ale jeśli zrozumiesz, przez co przeszedł Tyson, ten cytat nagle staje się brutalnie logiczny.

W latach 90. Tyson był jednym z najlepiej zarabiających sportowców w historii. Wystarczyły mu dwa dni po walce, żeby wydać kilka milionów – luksusowe samochody, biżuteria, posiadłości, egzotyczne zwierzęta.
Miał willę w Ohio z prywatnym klubem nocnym w piwnicy, garaż pełen limuzyn i supersamochodów, złote wanny, a nawet stół bilardowy z kości słoniowej.

Problem w tym, że to wszystko było więzieniem.
Żeby utrzymać ten styl życia, musiał walczyć, zarabiać, podpisywać kontrakty, które coraz bardziej go ubezwłasnowolniały.
Luksus był piękny na zdjęciach, ale oznaczał, że Tyson nie należał już do siebie – należał do ludzi, którzy mu płacili, sponsorów, doradców, promotorów.

Potem przyszedł moment bankructwa. Z dnia na dzień stracił niemal wszystko.
I – tu jest ironia – właśnie wtedy poczuł się… lżejszy.

 

To o czym napisałem w swojej najnowszej książce, która niebawem ujrzy światło dzienne – posiadanie rzeczy ma swoją cenę, i to nie tylko finansową.
Psychologia mówi o zjawisku endowment effect – kiedy coś jest twoje, zaczynasz się o to martwić. Im więcej masz, tym więcej musisz chronić, naprawiać, kontrolować.
A każdy taki „dobytek” po kawałku zabiera ci poczucie wolności.

Tyson zobaczył to w ekstremalnej formie. Kiedy był biednym chłopakiem z Brooklynu, mógł zrobić, co chciał – nic nie miał, więc nic nie mógł stracić.
Kiedy stał się multimilionerem – każdy ruch miał konsekwencje, każde zachowanie było obserwowane, a każdy błąd kosztował setki tysięcy.

Stoicy mówili: „Im mniej pragniesz, tym bardziej jesteś wolny.”
Buddyści dodają: cierpienie bierze się z przywiązania – a przywiązanie do dóbr materialnych jest jednym z najsilniejszych kajdan.

Tyson, choć nigdy nie był mnichem, przeszedł własną lekcję wyrzeczenia.
Kiedy stracił wszystko, nagle zniknęła presja. Nie musiał nikomu nic udowadniać, nie musiał utrzymywać kosztownego imperium, nie musiał udawać, że żyje jak król.
Mógł wreszcie być Mike’iem, a nie „Żelaznym Mike’em” – marką wartą miliony.

 

Po bankructwie Tyson przez jakiś czas żył w małym domu w Arizonie, jeździł zwykłym samochodem i zaczął występować w małych eventach, żeby zarobić na rachunki.
I choć dla mediów wyglądało to jak „upadek legendy”, on w wywiadach powtarzał, że czuje się… spokojniejszy.
„Wcześniej bałem się stracić wszystko. Teraz, kiedy już to straciłem, nie mam się czego bać” – powiedział w jednym z programów.

Prawdziwa wolność zaczyna się tam, gdzie kończy się strach przed stratą.
Nie chodzi o to, żeby żyć w biedzie, ale o to, żeby nie pozwolić, by rzeczy, które posiadasz, zaczęły posiadać ciebie.
Tyson pokazuje, że można wygrać wszystkie pasy, zgarnąć setki milionów… i wciąż być niewolnikiem. A wolność może przyjść dopiero wtedy, gdy to wszystko zniknie.

 

„Media społecznościowe sprawiły, że czujesz się zbyt komfortowo z lekceważeniem ludzi… i nie dostaniesz za to w twarz.”

 

To zdanie Tysona to nie jest zwykła krytyka Facebooka, Twittera czy Instagrama. To jest diagnoza całej naszej epoki – epoki, w której odwaga jest tania, a konsekwencje… praktycznie nie istnieją.
Dla kogoś, kto wychował się na ulicach Brooklynu w latach 70., to jest jak oglądanie kreskówki, w której ludzie szczekają zza ogrodzenia, wiedząc, że nigdy nie będą musieli stanąć twarzą w twarz z tym, kogo obrażają.

 

Mike Tyson dorastał w świecie, w którym słowo było walutą. A waluta ta miała twarde zabezpieczenie – konsekwencje fizyczne. Jeśli powiedziałeś coś, co komuś się nie spodobało, musiałeś być gotów to obronić – i to nie w komentarzach, tylko na chodniku, gdzie jeden zły ruch mógł skończyć się wybitymi zębami.

W ringu ta zasada była jeszcze ostrzejsza. Bokser, który wychodził i publicznie lekceważył Tysona, musiał potem zmierzyć się z tym lekceważeniem w najtwardszy sposób – kiedy „Iron Mike” zamykał drzwi ringu i wchodził w tryb drapieżnika. Tam nie było miejsca na internetowe „sorry, nie chciałem”.

 

To o czym napisałem w swojej najnowszej książce, która niebawem ujrzy światło dzienne – kiedy usuwasz z życia człowieka realne konsekwencje jego słów, zaczynasz go psuć.
W psychologii społecznej jest pojęcie online disinhibition effect – efekt rozhamowania w internecie. Oznacza to, że ludzie mówią online rzeczy, których nigdy nie powiedzieliby twarzą w twarz, bo czują się anonimowi i bezkarni.
Media społecznościowe dały ludziom iluzję siły – ale to siła tania, wirtualna, oparta na tym, że wiesz, iż po drugiej stronie nie ma realnego zagrożenia.

Tyson w tym cytacie uderza w sedno – mówi wprost: jesteś odważny w sieci, bo nikt cię nie walnie w twarz. W jego świecie to była kwestia honoru – słowa i czyny muszą być spójne. A jeśli brak tej spójności, to znaczy, że jesteś tchórzem z dostępem do Wi-Fi.

 

Stoicy mówili, że człowieka poznaje się nie po tym, co mówi w ciszy swojego domu, ale po tym, co powie w obliczu niebezpieczeństwa.
Tyson jest uosobieniem tej zasady. On nie boi się konfrontacji, bo całe życie konfrontacja była jego codziennością – na ulicy, w więzieniu, na ringu.
W świecie samurajów byłaby to kwestia bushidō – kodeksu, według którego twoja odwaga jest warta tyle, ile jesteś gotów zapłacić za swoje słowa. W dawnych czasach – czasem ceną była twoja głowa.

 

Jest historia z czasów, kiedy Tyson już był po karierze, ale ktoś publicznie, w social media, rzucił w jego stronę wyzwisko i sugestię, że „Tyson nie jest już groźny”.
Mike odpowiedział krótko: „Powiedz mi to twarzą w twarz, a zobaczymy, jak bardzo masz rację.”
Oczywiście, rozmowa nigdy się nie odbyła – i to jest właśnie cała istota problemu, który on porusza. Wirtualna odwaga znika, gdy trzeba stanąć w realnym świecie, gdzie konsekwencje nie przychodzą w formie komentarza, tylko w formie siniaka.

 

Świat stał się miejscem, gdzie łatwiej jest obrzucać ludzi błotem, bo błoto online nie brudzi twoich rąk. Ale jeśli chcesz być człowiekiem z prawdziwym autorytetem, musisz mieć odwagę, by odpowiadać za swoje słowa w każdym kontekście – także wtedy, gdy druga osoba stoi naprzeciwko ciebie.
Tyson przypomina, że szacunek buduje się w realu – i że świat, w którym nikt nie dostaje w twarz za swoje kłamstwa czy brak szacunku, to świat, w którym honor jest towarem deficytowym.

 

„Musisz wytrenować swój umysł, by był silniejszy niż twoje uczucia, bo inaczej zgubisz samego siebie.”

 

To zdanie to esencja wszystkiego, co odróżnia mistrza od reszty stada.
Tyson mówi tu o czymś, co większość ludzi kompletnie ignoruje – o tym, że emocje są naturalne, ale nie mogą kierować twoim życiem.
Jeżeli twój umysł nie jest w stanie utrzymać steru, to uczucia zrobią z ciebie rozbitka dryfującego po oceanie własnych nastrojów.

 

Mike Tyson przez całe życie był człowiekiem o ogromnej wrażliwości emocjonalnej – choć media widziały w nim tylko bestię.
Bywał impulsywny, reagował gwałtownie, często podejmował decyzje w afekcie. To właśnie te momenty – gdy uczucia przejmowały kontrolę – prowadziły do jego największych upadków: awantur, wyroków, bankructw.
Ale na ringu? Tam jego umysł wyprzedzał emocje. Strach, gniew, euforia – wszystko było podporządkowane strategii, którą wcześniej wykuł w treningu.

 

To o czym napisałem w swojej.. Dokończyłeś teraz sam i słyszysz dalej ten głos, prawda? Mam Cię! Emocje są jak pogoda: zmienne, nieprzewidywalne i często kapryśne. Umysł to architektura – jeśli jest mocna, przetrwa każdy sztorm.
Problem w tym, że większość ludzi buduje swoją życiową strategię na uczuciach – „chce mi się”, „nie chce mi się”, „boję się”, „jestem zły”.
Tyson wie, że na ringu takie podejście to wyrok śmierci. Tam trzeba umieć działać wbrew temu, co czujesz – jeśli to konieczne.

W neurobiologii to jest kwestia kontroli kory przedczołowej nad układem limbicznym – czyli tego, żeby „pilot” w twojej głowie nie oddał sterów „silnikowi reakcji emocjonalnych”.

 

Stoicy od wieków powtarzali: „Nie możesz kontrolować fal, ale możesz kontrolować swój statek.”
Samuraje w Bushidō uczyli się działać nawet w obliczu przerażenia – bo honor nie pyta, co czujesz, tylko co zrobisz.

Tyson łączy obie szkoły – mówi wprost: jeśli pozwolisz, by to, co czujesz, było ważniejsze od tego, co wiesz, to prędzej czy później zgubisz drogę.

 

Przed rewanżem z Bruno Tyson wychodził po odsiadce w więzieniu. Publiczność, presja, oczekiwania – to wszystko mogło go zmiażdżyć emocjonalnie.
Ale on wyszedł jak człowiek, który w głowie przećwiczył ten moment tysiące razy. Zero oznak tremy, zero chaosu – czysta egzekucja planu.
I wygrał w trzeciej rundzie przez TKO.

 

Emocje są jak koń – potrafią cię ponieść do zwycięstwa albo zrzucić w przepaść.
Jeżeli nie nauczysz się ich ujarzmiać, to nigdy nie będziesz panem samego siebie.
Tyson mówi wprost: trenuj umysł tak, jak trenujesz ciało – bo w kluczowym momencie to on zdecyduje, czy wygrasz, czy przegrasz… nawet jeśli twoje uczucia będą krzyczeć, żeby się poddać.

 

„Mam nadzieję, że ludzie zrozumieją moją historię, bo to nie jest piękna opowieść. Jest wiele brzydkich rzeczy…”

 

Ten cytat to antidotum na wszystkie „instagramowe” narracje o sukcesie. Tyson nie sprzedaje tu bajki o tym, że wszystko w jego życiu było idealne, bo wygrał pasy mistrza świata i zarobił miliony. Wręcz przeciwnie – mówi wprost: moja historia jest pełna brudu, bólu i błędów.

Mike dorastał w biedzie, w środowisku przestępczym. Od dziecka miał do czynienia z przemocą, kradł, trafił do poprawczaków. Potem były momenty sławy i bogactwa, ale i więzienie, uzależnienia, bankructwa, medialne skandale.
Nie próbuje udawać, że był bohaterem bez skazy. Woli, żeby ludzie widzieli całość – i wzloty, i upadki.

 

akceptacja własnej ciemnej strony

To o czym napisałem w swojej najnowszej książce – większość ludzi filtruje swoją przeszłość, pokazując tylko „ładne” elementy. Tyson idzie w odwrotną stronę: pokazuje brzydotę, bo wie, że to właśnie ona ukształtowała jego siłę.
W psychologii Junga to jest praca z cieniem – uznanie, że w tobie jest mrok, ale to on daje ci moc, jeśli potrafisz go zintegrować.

Nietzsche powiedział: „Musisz mieć chaos w sobie, aby narodziła się tańcząca gwiazda.” Chaos w życiu Tysona nie był wyborem – był startem. Ale to, że go nie ukrywa, czyni jego historię prawdziwą.

Twoja historia nie musi być czysta, żeby była wartościowa. Nie wstydź się brzydoty, jeśli to ona dała ci siłę, by przetrwać.

 

„Nie jestem Matką Teresą, ale też nie jestem mordercą Charlesem Mansonem.”

 

To jest idealne podsumowanie realizmu Tysona. On nie próbuje wcisnąć się w etykietę „dobry” albo „zły” – wie, że jest gdzieś pośrodku, jak większość ludzi.

 

W mediach Tyson często był przedstawiany jak potwór – brutal, gwałciciel, bestia. Ale on wiedział, że ta narracja jest uproszczona. Tak samo wiedział, że nie jest świętym. Potrafił być okrutny, ale też hojny, potrafił pomóc, ale i skrzywdzić.

Ludzie lubią czarno-białe schematy – dobry/zły, bohater/złoczyńca. Tyson rozwala ten schemat.
To o czym napisałem w swojej.. – człowiek jest mieszanką światła i cienia. Wszyscy mamy w sobie potencjał zarówno do dobra, jak i do zła. Różnica polega na tym, którą stronę karmimy i w jakich okolicznościach.

 

W duchu Junga – jeśli nie wiesz, że masz w sobie zdolność do przemocy, to jesteś niebezpieczny, bo nie rozumiesz własnej natury. Tyson znał swoją – i umiał o tym mówić.

 

Nie definiuj siebie przez skrajności. Możesz być jednocześnie zdolny do brutalności i do współczucia – to czyni cię kompletnym człowiekiem.

 

„Najlepszy okres w moim życiu? W więzieniu, bo miałem tam spokój.”

 

Ten cytat – w różnych wersjach – krąży po internecie i trafia w sedno paradoksu życia Tysona.
Dla świata więzienie to piekło. Dla niego – moment wytchnienia.

W 1992 roku Tyson trafił do więzienia, skazany za gwałt. Spędził tam trzy lata.
Dla wielu był to symbol upadku, ale dla niego – czas resetu. Brak fleszy, brak promotorów, brak presji mediów. Codzienny rytm, proste zadania, zero luksusów, zero pokus.

Więzienie paradoksalnie dało mu to, czego nie mógł znaleźć na wolności – spokój. W świecie, w którym ciągle był otoczony chaosem, nagle znalazł się w środowisku, gdzie ten chaos był ograniczony do minimum.
To, o czym pisał Frankl – nawet w zamknięciu możesz znaleźć sens i wolność wewnętrzną, jeśli zmienisz perspektywę.

Buddyści mówią o „odcięciu od bodźców” jako drodze do wglądu w siebie. Tyson dostał to w wersji hardcorowej.
Nietzsche powiedziałby, że to była dla niego „przerwa w wojnie” – czas, by odbudować siły i wrócić silniejszym.

Czasem największą wolność można znaleźć w miejscu, które dla innych jest więzieniem – jeśli potrafisz odciąć hałas świata i skupić się na tym, co naprawdę istotne.

 

Lekcje od „Żelaznego Mike’a”

 

Mike Tyson to nie tylko legenda boksu. To żywy dowód na to, że człowiek może być jednocześnie bestią i filozofem, geniuszem i autodestruktorem, drapieżnikiem i myślicielem.
Jego życie to podręcznik – ale nie taki, który ładnie wygląda na półce. To jest podręcznik umazany krwią, potem, łzami i błotem.

Czego nas uczy?

  1. Adaptacja jest ważniejsza niż plan.
    „Każdy ma plan, dopóki nie dostanie w pysk.” – życie wali cię z zaskoczenia, a wygrywają ci, którzy potrafią reagować, a nie tylko recytować strategię.
  2. Autorytet buduje się czynem, nie gadką.
    Nie zastraszysz nikogo słowami – zastraszysz go tym, co robisz wtedy, gdy to ma znaczenie.
  3. Walka to umysł i duch, nie tylko mięśnie.
    Tyson pokazał, że stan flow, obecność i mentalna dyscyplina są równie ważne jak siła fizyczna.
  4. Dyscyplina to robienie tego, czego nienawidzisz, jakbyś to kochał.
    Motywacja to miły bonus, ale to dyscyplina daje ci przewagę w dni, kiedy wszystko w tobie krzyczy „nie chce mi się”.
  5. Chaos jest twórczy – dopóki go kontrolujesz.
    Chaos może cię napędzać, ale jeśli przejmie kontrolę, spali cię żywcem.
  6. Wolność to brak strachu przed stratą.
    Prawdziwa wolność przychodzi wtedy, gdy twoja wartość nie zależy od tego, co masz na koncie i w garażu.
  7. Szacunek w realu jest ważniejszy niż odwaga online.
    Jeśli mówisz coś, bądź gotów powiedzieć to twarzą w twarz – wtedy twoje słowa nabierają wagi.
  8. Umysł musi być silniejszy niż emocje.
    Jeśli pozwolisz, by uczucia były ważniejsze od strategii, zgubisz siebie – w ringu, w biznesie, w życiu.
  9. Twoja historia nie musi być czysta, żeby była wartościowa.
    Brzydota, błędy, upadki – to one nadają sens zwycięstwom.

 

Ostatnie uderzenie

Tyson nie był świętym i nigdy nie udawał, że jest. Ale w tym tkwi jego moc – bo prawdziwe lekcje płyną od ludzi, którzy przeszli przez ogień i wyszli z drugiej strony, choć czasem z bliznami zamiast medali.
Jego życie to przypomnienie, że nie musisz być idealny, żeby być wielki. Musisz być prawdziwy.
A prawda – tak jak jego cios – jest bezlitosna, ale oczyszczająca.

Wiesz już co i jak zrobić? Po prostu zacznij.. Nie tylko “WIEDZ” – RÓB, bo Ci, którzy robią – MOGĄ! Podobnie jak Ci, którzy mogą – srają na innych, a Ci, którzy nie mogą – sprzątają. 

To był Bartłomiej Florek – oproblemachinaczej.pl

Newsletter

Coaching, Mentoring, Trener Biznesu, Trener Mentalny, Performance Coach, Szkoleniowiec, Praktyk NLP, Rozwój Zdolności Przywódczych

Bartłomiej Florek nie bawi się w poprawny politycznie bełkot – tylko daje konkrety. Na oproblemachinaczej.pl łączy w całość coaching, lifecoach, mentoring i doświadczenie jako trener biznesu, zdolności przywódczych, żeby rozwalać na kawałki schematy, które trzymają ludzi w miejscu. To, i jeszcze więcej możesz doświadczyć pod szyldem Professional Performance Consultingu.

Pracuje z tymi, którzy chcą w końcu wypracować i wytrenować pewność siebie, przestać miotać się w życiu i zacząć działać skutecznie, a przede wszystkim z tymi, którzy mają już wyniki, ale chcą osiągać jeszcze więcej – w biznesie, w sporcie, w codziennym życiu. Podczas współpracy doprowadza do tego, że to, co czujesz, przestaje kolidować z tym, czego chcesz i potrzebujesz.

Na stronie można umówić się na sesję i doświadczyć, jak wygląda ta współpraca w praktyce. Jako hipnoterapeuta online prowadzi m.in. hipnoterapię online , która pomaga rozjechać lęki, stres i głupie nawyki – tak, żeby w końcu odetchnąć i zacząć żyć po swojemu.

Hipnoza online to nie żadna magia – to narzędzie do pracy z podświadomością, które działa szybko, skutecznie i bez zbędnego gadania. Możesz z niej korzystać z dowolnego miejsca – w domu, w biurze czy w samochodzie (byle nie podczas prowadzenia).